Posłanka Beata Kempa zapowiedziała założenie zespołu parlamentarnego, który miałby walczyć z „ideologią gender”. Moim zdaniem uzdrawianie Polski powinno się zacząć od powołania w Sejmie komisji lekarskich, a nie śledczych. Skoro ojczyzna nie potrafiła tych pożal się Boże posłów wykształcić, niech ich przynajmniej izoluje. Polityka rozumiana wyłącznie jako metateatr (nie podejmujemy działań, które podjąć trzeba, ale są nieefektowne, tylko te, które da się przekuć na quasi-rzeczywistość medialną) to jedyna dziś aktywność, na jaką stać tę bandę nierobów, którą nazywamy polską elitą polityczną. W tym metateatrze od lat grany jest spektakl pozorów, w którym każdy wycirus sceny politycznej marzy o wykrzyczeniu własnego „być albo nie być”. A otumaniony polski widz to ogląda – jeden z zaciekawieniem, inny ze wzruszeniem, kolejny z zażenowaniem – nie mając pojęcia o cenie; aktorzy zapomnieli przezornie wspomnieć, że za bilety przyjdzie zapłacić po przedstawieniu.
Chciałoby się zakrzyknąć: GÓWNO NAS OBCHODZI TO, CO WMAWIACIE NAM, ŻE NAS OBCHODZI, WY, BARANY! Zajmijcie się tym, żeby autostrady były przejezdne, emigranci wrócili, koleje się nie spóźniały, budżet dopinał, młodzi ludzie chcieli mieć dzieci, a starzy chęć do życia! Zamiast wciskać nam kit wydumanych polskich problemów (Smoleńsk Parade, Tęcza-Sręcza, terror ideologii gender, terror katolicki itd. itp.), załamcie ręce nad odchodzącą gdzieś w cholerę niebywałą – być może niemożliwą do powtórzenia! – koniunkturą kraju, którym rządzicie lub rządzić zamierzacie!
Po raz pierwszy od 1989 r. nie mam partii, na którą mógłbym głosować. Pod pewnym aspektem jest nawet gorzej niż za komuny, pod takim mianowicie, że wówczas mogłem się alienować, bo uważałem, że to nie moje państwo, a dziś widzę, że państwo, które postrzegam jako swoje – innego przecież nie mam i mieć nie chcę – niszczone jest przez pasożytniczą sforę, do której zaliczam wszystkie bez wyjątku formacje obecnej sfery politycznej. Polska – a co mi tam, zacznijmy 2014 r. z wysokiego C! – skazana jest na klęskę, bo z każdej strony obecnej sceny politycznej wyłazi glon i chce ją przemienić na swój obraz i podobieństwo. Dla mnie nie jest problemem, że nie będzie Platformy Obywatelskiej, która okazała się formacją gnuśnych nierobów, w dodatku – czego nie mogę im darować – gardzących polską kulturą.
Dla mnie PO mogłaby nie istnieć już dziś. Problemem jest to, że nie widać szans, by jakakolwiek sensowna partia mogła ją zastąpić. Cała polska warstwa polityczna – począwszy od PiS, poprzez Platformę, PSL, SLD, palikociarzy i gowiniarzy, a skończywszy na pozostającym poza parlamentem postpisowskim planktonie, nacjonalistach, faszystach, lewakach i innych okazach politycznego monstruarium – zasługuje na wyrzucenie na śmietnik historii.
Należałoby to wszystko zrównać z ziemią. Polsce – jeśli ma się rozwijać – potrzebny jest radykalny detoks. Trzeba za pomocą wyborczej lewatywy wydalić te wszystkie polityczne złogi, które zalegają jej w trzewiach i żerują na organizmie, niezależnie od tego czy klasyfikujemy je jako pasożyty (lewica), bakterie (centrum), czy wirusy (prawica).
A w opróżnionym po złogach miejscu należałoby zbudować nową jakość – powszechny ruch obywatelski, który potrafiłby wznieść się ponad dzisiejsze skarlałe podziały i animozje i kierować się troską o dobro państwa. Przez państwo rozumiem konsens obywateli wypracowujących kompromis samoograniczający ich subiektywne wizje przyszłości kraju na rzecz budowania większej wspólnoty; wspólnoty, w którą należy już dziś włączyć przyszłe pokolenia, które po nas nadejdą – nie muszą wszak podzielać naszych poglądów, ale z pewnością rozliczą nas z naszych dzisiejszych działań, a zwłaszcza z naszych dzisiejszych zaniechań.
Uważam, że nadszedł czas, by rozpocząć poważną publiczną debatę – do której nie należy dopuszczać pod żadnym pozorem polityków którejkolwiek formacji – nad przyszłością polskiej polityki. Nad jej fundamentami, na których powinna zostać zbudowana, nad imponderabiliami, którym powinna hołdować, nad wartościami, w które powinna wierzyć. I nad tym, jak ją przedefiniować, by myślenie propaństwowe – a nie propartyjne – było fundamentem każdej politycznej aktywności. Być może z takiej debaty wyłoni się jakiś ruch społeczny, który nada polskiej polityce i życiu publicznemu podobną dynamikę, co „Solidarność” trzydzieści parę lat temu. Mocno wierzę, że naród – który nigdy nie miał talentu do konstruktywnego działania i myślenia – potrafi to jakimś cudem z siebie wygenerować.
Myślę, że jesteśmy to winni nie tylko samym sobie, ale i następnym pokoleniom. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.