Artur W., 43-letni polityk warszawskiej Platformy Obywatelskiej, prowadzi służbową limuzynę. Jest od roku burmistrzem warszawskiej dzielnicy Włochy. Samochód zwalnia. Z naprzeciwka nadjeżdża drugie auto. Za kierownicą siedzi obywatel Turcji, Sabri B. Biznesmen robi interesy w Polsce od 25 lat. Zajmuje się głównie działalnością budowlaną. Był kiedyś właścicielem klubu piłkarskiego Pogoń Szczecin. Szyby obu samochodów się opuszczają. Turek wrzuca pokaźną kopertę do samochodu Artura W. Panowie odjeżdżają w różnych kierunkach. Po chwili obu zatrzymuje Centralne Biuro Antykorupcyjne. W kopercie jest 200 tys. zł. Spółka należąca do Sabriego B. chciała wybudować we Włochach osiedle mieszkaniowe. Śledczy twierdzą, że zawartość koperty była pierwszą transzą łapówki, którą Artur W. miał otrzymać w zamian za zaopiniowanie korzystnych warunków zabudowy.
Burmistrz jest ważnym członkiem stołecznej Platformy Obywatelskiej. W 2011 r. trafił do krytycznej z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa spółki Naftor. Państwowa firma zajmowała się ochroną rurociągów z ropą i baz paliwowych. Artur W. nie miał żadnego doświadczenia w zarządzaniu tego typu spółkami, ale dzięki politycznemu wsparciu został jej szefem. W zarządzie spółki zasiadał z obecnym wiceprezydentem miasta Robertem Soszyńskim, który w ratuszu uważany jest za człowieka Marcina Kierwińskiego. Artur W. następnie trafił do zarządów dzielnic Wola i Bielany, by w 2018 r. awansować na burmistrza Włoch. To dzielnica z ogromnym potencjałem rozwojowym. Na obrzeżach miasta, blisko lotniska Okęcie, od wielu lat rozwija się w dynamiczny, ale i chaotyczny sposób. Nie jest pokryta planami zagospodarowania przestrzennego, miejscami przypomina bardziej przedmieścia miast azjatyckich niż obrzeża europejskiej metropolii. Taka sytuacja raczej nie opłaca się mieszkańcom, którzy tracą tereny cenne przyrodniczo.
Za nowymi budowami nie nadąża też infrastruktura drogowa i społeczna. Deweloperzy budują, jak chcą i gdzie chcą. Jaka jest tego przyczyna? Ustawa o planowaniu przestrzennym przyjęta przez rząd Leszka Millera w 2003 r. miała długofalowe i katastrofalne skutki – stała się źródłem ogromnych nielegalnych dochodów dla samorządowców w całym kraju. Ustawa unieważniła niemal wszystkie istniejące do tego czasu plany zagospodarowania przestrzennego i jednocześnie nie nałożyła na samorządy obowiązku uchwalenia nowych. W miejsce planów pow stała ich proteza, czyli warunki zabudowy. O nie właśnie starał się turecki deweloper. Na ich podstawie mógł ubiegać się o pozwolenia na budowę. Sęk w tym, że tzw. wuzetki można otrzymać na bardzo uznaniowych zasadach. W teorii powinny decydować kwestie urbanistyczne i interes społeczny.
Chaos dla zysków
Warunkami zabudowy powinna rządzić „zasada dobrego sąsiedztwa”. Sprowadza się ona do tego, że tam, gdzie są domki jednorodzinne, nie powinno się budować bloków mieszkalnych, a tam, gdzie stoją zabytki, nie powinno się stawiać wieżowców. Te zasady były jednak stopniowo rozmiękczane przez samorządowców i sądy administracyjne, których orzecznictwo coraz bardziej szło w stronę ochrony interesu inwestora kosztem interesów lokalnej społeczności. Okazało się szybko, że sąsiedzi inwestycji nie mają prawa jej skarżyć, bo inwestycja nie będzie miała na nich wpływu, a wysoki budynek położony przecznicę dalej może być wyznacznikiem wysokości dla nowych budynków obok zabudowy parterowej. Mieszkańcy polskich miast i przedmieść od dłuższego czasu mają wrażenie, że za częścią wydawanych pozwoleń na budowę kryje się nie tylko złe prawo, lecz także korupcja i układy między władzą samorządową a deweloperami. Jeśli wszystko jest uznaniowe, to można przecież dać zarobić inwestorom.
To od decyzji lokalnych polityków zależało, czy deweloper będzie mógł wybudować budynki wysokie na dwie kondygnacje, czy na pięć. Różnica w zysku ponaddwukrotna, a to tylko jedno zdanie w jednej arbitralnej decyzji, o której przecież i tak nikt się nie dowie. Od tego czasu Polska stała się przestrzennym śmietnikiem, a w miastach zapanował chaos. Zawdzięczamy to przede wszystkim Leszkowi Millerowi, ale też wszystkim kolejnym rządom, które patologicznej i korupcjogennej ustawy nie zmieniły. Brzmi to paradoksalnie, ale chaos przestrzenny jest starannie zaplanowany i zaaranżowany przez tych, którzy czerpią z niego gigantyczne zyski. W Warszawie na kwestie planowania nałożył się kolejny problem: dzika reprywatyzacja.
Jeśli park mógł w każdej chwili przestać być parkiem i stać się luksusowym apartamentowcem, presja na przejmowanie działek urosła do gigantycznych rozmiarów. Reprywatyzacja umożliwiała zdobywanie gruntów za bezcen. Marek M. kupił roszczenia do nieruchomości na ul. Nabielaka, w której mieszkała Jolanta Brzeska, za 1500 zł. Ratusz nie miał problemów z uznawaniem takich umów, chociaż w świetle prawa kupowanie nieruchomości wartych miliony złotych za ułamek ich wartości było nielegalne. Ustawa Millera umożliwiała spekulancką zabudowę zreprywatyzowanych działek. Zysk deweloperów i prawników rósł w zastraszającym tempie, a zabudowa polskich aglomeracji zaczęła przypominać bardziej piramidę finansową niż planowany zrównoważony rozwój zgodny z potrzebami wszystkich graczy w grze o miasto. Kilka lat po wejściu polski do Unii Europejskiej wpływ deweloperów na życie mieszkańców miast stał się nieprawdopodobnie silny. To oni dzisiaj rządzą samorządami, a nie wybrani w demokratycznych wyborach prezydenci i radni. Oni zazwyczaj są tylko przedłużeniem biznesowego układu, który rządzi w danym miejscu. Podejrzenia o korupcję i sprzyjanie partykularnym interesom rosły. Brak było jednak działań ze strony prokuratury i służb.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.