W ubiegłym tygodniu prezydent podpisał ustawę o nowych zasadach funkcjonowania aptek, która radykalnie ogranicza możliwości handlu lekami. Najgłośniej było o najbardziej kontrowersyjnej zasadzie stanowiącej, że właścicielem apteki będzie mógł zostać tylko farmaceuta. Popierający nowe przepisy twierdzą, że mają one zapobiec obecnym i przyszłym patologiom na rynku aptecznym. Przepraszam bardzo, ale gdzie w takim razie są instytucje i służby, które mają temu przeciwdziałać? Jeśli problem jest tak istotny i znany, to nic nie da się z nim zrobić? W ustawie są jeszcze inne przykuwające uwagę zapisy. Nowe apteki będą na przykład mogły powstawać 500 m od siebie. Protestuję! Powinno być 495. Albo 515. A w miejscowościach nad Bałtykiem 1852 m, czyli tyle, ile wynosi mila morska.
Rzucanie oskarżeń i w ślad za nimi radykalnych rozwiązań stało się modne tej wiosny. Przypomnę pomysł wprowadzenia dla samorządowców ograniczeń w pełnieniu funkcji przez co najwyżej dwie kadencje. Czyli jeśli lokalna społeczność będzie sobie życzyła wybrać na przykład prezydenta po raz trzeci, to parlamentarzysta pomacha im przed nosem tekstem ustawy i powie: Nie wolno wam! Nieszczęśni! Nie wiecie, co czynicie! Sitwy wam się tu rozwinęły albo rozwiną. Patologie! Ja wiem lepiej, co jest dla was najlepsze.
Znam argumenty mówiące o przekrętach w Polsce lokalnej. Pewnie biorą się stąd, że wszyscy kryształowi politycy trafili do Sejmu i dlatego tam dwukadencyjności wprowadzać nie trzeba. Jeśli jednak w regionach jest źle, to powiem podobnie jak w przypadku aptek: niech różne służby, z CBA na czele, łapią przestępców. Zresztą tak się dzieje, i bardzo dobrze.
Innym prezentem, który dojrzewa pod sejmową choinką i w końcu eksploduje z fajerwerkami, jest zakaz handlu w niedzielę. Niektórzy politycy uważają, że jeśli ktoś zamierza zrobić zakupy w tym dniu, przedsiębiorca chce mu to umożliwić, a pracownik najemny obsłużyć, to trzeba im tego zabronić. Rozumiem argument niechcianego przymusu ekonomicznego wobec pracownika. Ale mam przed oczami rodaków, którzy za pracą wyjeżdżają za granicę albo do innego miasta, harują na trzy zmiany, tracą nerwy, zdrowie, brakuje im czasu wolnego dla rodziny. Czy zakazami naprawimy świat?
W identycznych kategoriach traktuję wprowadzenie minimalnej stawki w umowach-zleceniach od początku roku, czyli narzucanie warunków dwóm stronom umowy. A na najnowszej liście potencjalnych nakazów jest pomysł senatorów, aby zakazać sklepom wyrzucania jedzenia. Ciekawe, czy na tym poprzestaną? Bo mam wizję, jak pod osłoną nocy wykradam się z mieszkania w kominiarce, aby cichcem wyrzucić na śmietnik popsute pierogi. Już… już… i nagle ciach kajdanki na rękach. Niemożliwe? To przypomnę, jak żartowaliśmy z nielegalnego obrotu drożdżówkami w szkołach po zakazie ich sprzedaży wprowadzonym przez Sejm poprzedniej kadencji. Biurokratyczna machina puszczona w ruch jedzie w jedną stronę, chyba że trafi się mąż stanu, który będzie w stanie przestawić zwrotnicę. Niestety, od lat kierunek w zasadzie się nie zmienia i dotyczy to różnych partii rządzących. Choć są wyjątki, jak ustawy deregulacyjne uwalniające dostęp do poszczególnych zawodów (Sejm poprzedniej kadencji) czy wprowadzające ułatwienia dla przedsiębiorców. Mam jednak wrażenie, że wiara w magiczną moc zakazów pozostaje niezachwiana.
Nie chodzi o to, aby tolerować przekręty w samorządach, nie zastanawiać się nad problemem niskich płac albo nie próbować czegoś zrobić z marnowaniem jedzenia. Tylko cała sztuka polega na tym, aby przeciwdziałając niechcianym zjawiskom, nie ograniczać wolności.
PS O sprawie samorządów pisze również w tym wydaniu felietonista „Wprost” Jan Rokita (ukłony). I dochodzi do zupełnie przeciwnych wniosków.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.