Oba o ogromnym wpływie na losy świata. I oba kłopotliwe, a może nawet upokarzające dla dwóch kluczowych antagonistów Ameryki – Pekinu i Moskwy. Traktat INF został zawarty jeszcze w 1987 r., podczas historycznego spotkania Reagana i Gorbaczowa, które okazało się przypieczętowaniem klęski Sowietów w zimnej wojnie. Reagan skłonił wtedy Gorbaczowa do rezygnacji z sowieckich pocisków nuklearnych średniego zasięgu, które w latach 80. XX w. stały się samym jądrem konfliktu pomiędzy wolnym Zachodem i komunistycznym Wschodem. W zamian za to Ameryka wycofała swoje rozmieszczane wtedy właśnie w Niemczech rakiety o zasięgu 500-5500 km, obiecując nie produkować ich także na przyszłość. Tamten układ był w gruncie rzeczy prologiem do krótkiej, ale bardzo pięknej epoki, jaka nastała po roku 1989. Epoki, w której wydawało się, iż wojna staje się przeżytkiem, a rywalizacja między narodami będzie mieć tylko wymiar ekonomiczny. O tym, że Moskwa łamie traktat INF, głośno jest od roku 2008. W 2014 r. świat obiegły informacje, iż rosyjskie iskandery i nowo testowane pociski SSC-8 nadają się do uderzenia na Europę małymi głowicami jądrowymi. Wiadomo było też, że podobne pociski rozlokowują Chińczycy, Persowie, Hindusi i Koreańczycy z północy, których traktat INF nie zobowiązuje do niczego.
Zakazu produkcji kluczowej w każdej wojnie broni średniego zasięgu przestrzegała dotąd tylko Ameryka, jawnie manifestując w ten sposób swoją słabość. Trump już od jakiegoś czasu (oczywiście na Twitterze) zapowiadał skończenie z tym nonsensem. A teraz kazał sekretarzowi stanu Pompeo ogłosić ultimatum, iż Moskwa ma 60 dni na rezygnację ze swoich pocisków, a jak nie, to umowa INF za pół roku przestanie obowiązywać USA. Podobno tę 60-dniową, symboliczną zwłokę wymusiła na Trumpie w Buenos kanclerz Merkel, która zdaje się wierzy, iż te dwa miesiące dadzą jej szansę na przywołanie prezydenta Putina do rozsądku. Efekty swojego drugiego ruchu Trump zaczął zbierać podczas szczytu w Buenos, który został zdominowany przez jedną rozmowę: tę pomiędzy Trumpem i Xi Jinpingiem. Można powiedzieć, że z punktu widzenia Chińczyków to był ostatni moment na tę rozmowę, gdyż od 1 stycznia 2019 r. Trump obiecał obłożyć wysokimi taryfami celnymi większość chińskich produktów eksportowych. Pod tą prostą, ale – co ważne w przypadku Trumpa – realną groźbą Chińczycy zmiękli, co zapewne nie zdarzyłoby się, gdyby Ameryką rządził Obama.
Xi poprosił o trzymiesięczne moratorium na nowe cła, obiecując natychmiast zwiększyć import chiński z USA, tak by nieco zrównoważyć niekorzystny dla Ameryki wysoki deficyt handlowy. Postąpił dokładnie tak samo, jak przed nim zrobił Jean-Claude Juncker w obliczu groźby Trumpa, iż nie zawaha się wszcząć wojny handlowej z Europą. Jak to możliwe, że mocny i pewny siebie Xi idzie na ustępstwa w obliczu prostej i obcesowej groźby Trumpa? To jasne. Podobnie jak wcześniej w Brukseli i Moskwie, tak teraz także w Pekinie zorientowano się, że Trump jest w tym sensie nieobliczalny, iż jak coś nocą zapowie na Twitterze, to potem tak zrobi naprawdę. Odkąd przeciwnicy Ameryki zrozumieli, że to właśnie tak prosto działa, nabrali na powrót respektu dla coraz mniej szanowanej w ostatnich latach amerykańskiej polityki. Co dowodzi tylko starej i dobrze znanej tezy, że w polityce taka prosta i ostra gra właśnie najczęściej przynosi sukcesy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.