Chcesz zostać gwiazdą? Szastaj forsą!
Na okładce najnowszego albumu „Curtis" amerykańskiego rapera 50 Centa widzimy „napakowanego" Murzyna o mułowatej twarzy i tępym spojrzeniu. Muzyka na krążku jest podobna. Ciężka i banalna. Zamiast błyskotliwego przesłania leniwe ględzenie. A jednak to 50 Cent zrobił najbardziej błyskotliwą karierę estradową w XXI wieku. Cztery lata temu praktycznie nieznany, dziś jest jednym z najbogatszych muzyków świata. Skąd ten sukces? 50 Cent nie sprzedaje muzyki. Sprzedaje swój życiorys i sposób bycia. A przede wszystkim – swój sukces.
Luksusowy dres
Na płycie 50 Cent nie robi nic innego, tylko opowiada o własnym bogactwie. Niby nic nowego – tak robi wielu hip-hopowców. Wywodzą się z nizin, mają kompleks upośledzenia społecznego i czarnej skóry. Obwieszają się złotymi łańcuchami, by pokazać, że mają to, czego im najbardziej brakowało. W teledyskach oglądamy ich luksusowe „fury", najdroższe alkohole, eleganckie dresy i bajecznie piękne kobiety, które kręcą tyłeczkami w luksusowych basenach. A w środku tego przepychu siedzi „człowiek sukcesu" i powtarza na prawo i lewo: popatrzcie, powiodło mi się! Nie jestem looserem jak reszta czarnuchów (Afro-amerykanie są jedynymi, którym wolno używać słowa „nygga”). Jestem nawet bogatszy niż frajerskie „białasy”. Wydawało się jednak, że 50 Cent przesadził. W teledyskach o tytułach „I Get Money” czy „Straight To The Bank” siedzi obwieszony złotymi łańcuchami i liczy grube pliki studolarówek. Tymczasem raper wie, co robi. Pokazywanie bogactwa ściąga jeszcze większe bogactwo.
Do zamku w trampkach
Ostentacja w show-biznesie nie zawsze była mile widziana. Artyści, zwłaszcza rockmani, z zasady pozowali na ideowych buntowników bez grosza przy duszy. Jak to bowiem wygląda, kiedy etatowy buntownik przeciw światu burżujów sam jest milionerem, posiadaczem ziemskim, panem licznej służby? Zwłaszcza kiedy wcześniej wznosił lewicujące hasła, wzywał do równości i szydził z mieszczaństwa i konsumpcji. Pierwszy zderzył się z własną fortuną John Lennon. Ale wyszedł z tego obronna ręką. Zarabiał miliony, ale nie lubił luksusu i to było widać. Ubierał się w seryjne sprane dżinsy i T-shirty, jadał w fast foodach, mieszkał w kamienicy na Manhattanie. Chodził wszędzie pieszo i bez ochrony, co zresztą przypłacił życiem. Lennon zrobił więcej – narzucił ten styl wielu kolegom po fachu. Jeżeli nawet byli pazerni, jak Jagger, McCartney czy Sting, musieli to starannie ukrywać w obawie przed ośmieszeniem się. Kupowali zamki nad Loarą, ale chodzili w trampkach.
Zdarzało się, że gwiazdy przesadzały w drugą stronę. Jak Kurt Cobain, który był szczerze przerażony swoim bogactwem. Nie miał samochodu i zamiast przeprowadzić się na słoneczną Florydę, kupił dom w zimnym i brzydkim Seattle. Nigdy nie poznał jego rozkładu i nie wprowadził się do większości pokojów. Ubierał się w second handach, wyglądał jak menel. To nie było wykalkulowane – tak lubił i tak ubierał się zawsze. Jedzenie zamawiał w fast foodach z dostawą do domu. Wreszcie – zamiast rozkoszować się zarobionym bogactwem, strzelił sobie w głowę.
Na bogato
Tylko u artystów pop pokazywanie kasy zawsze było na miejscu, bo plebejska publiczność uwielbia jak jest „na bogato". Poza tym pop to wytwór społeczeństw protestanckich, a w protestantyzmie kasa nie jest grzechem, ale dowodem łaski Bożej. Stąd całe to popkulturowe „Bizancjum": wyfiokowana gwiazda w limuzynie, w drogim futrze, obwieszona biżuterią, otoczona zastępami „przydupasów”, z nieodłącznym pieseczkiem pod pachą. Ludzie prości to uwielbiają! Nie zazdroszczą – wręcz przeciwnie: wydają swoje „wdowie grosze” na płyty, plakaty i inne gadżety, by bożyszcze miało na „buty z krokodyla” i futro ze „skórki z płetwonurka”. Mistrzem takiego wyłudzania datków na luksus był (i ciągle jest) Elvis Presley. Na koncerty ubierał się tak, że nawet bożonarodzeniowej choince byłoby wstyd. Nie przebił jednak naszego rodaka – „boskiego” Liberace, który wjeżdżał na scenę limuzyną wyklejoną srebrnymi pięciodolarówkami i w futrze o długości kilkunastu metrów! Kucharki i ekspedientki mdlały. Swoją twórczość skwitował celnym żartem: „Prasa strasznie skrytykowała mój wczorajszy występ. Płakałem przez całą drogę do banku”.
Hip-hop ze swoim ostentacyjnym bogactwem uderza w jeszcze inny ton. W USA wielkie gwiazdy tej muzyki, podobnie jak czarnoskórzy koszykarze, są dumą, a wręcz zakładnikami Afro-amerykanów. Muszą obnosić się ze swoim sukcesem, gdyż to podnosi prestiż całej mniejszości. Specjalnie w tym celu powstał nawet program telewizyjny „MTV Cribs", w którym gwiazdorzy prezentują swoje pałace, baseny, posiadłości i garaże pełne luksusowych „fur". Aby udowodnić swój sukces, skazują się na mieszkanie w piekle – do toalety trzeba wychodzić kwadrans wcześniej, by zdążyć. W tych muzeach kiczu, łączących plazmy i kryształowe żyrandole, pewnie ukryte są trzy zwykłe pokoje z kuchnią i łazienką.
Blichtr ponad wszystko
Epatowanie wielką forsą trochę się udziela i naszym showmanom. W latach 80. gwiazdy Jarocina mieszkały z rodzicami w M3. Żyły na takim samym poziomie jak ich słuchacze, choć sprzedawały dziesiątki tysięcy płyt. To była oczywiście ciężka patologia. Kilka gwiazd dużego formatu, np. Marek Grechuta, dożywało starości w warunkach więcej niż skromnych. Teraz mamy jednak wahnięcie w drugą stronę. Od kilkunastu lat polska publiczność uważa, że wielkim artystą jest ten, kto jest bogaty. Więc wzorem amerykańskich kolegów polscy hip-hopowcy w wideoklipach jeżdżą luksusowymi „furami", na które w realu nigdy nie będzie ich stać.
Mamy też swoich mistrzów zarabiania na własnym bogactwie – Dodę i Ich Troje, a zwłaszcza Michała Wiśniewskiego. Oboje intuicyjnie wpadli na to, co w Ameryce odkrył 50 Cent. Aby stać się wielką gwiazdą, trzeba najpierw zachowywać się jak wielka gwiazda, czyli „na bogato". Doda wydała niedawno „gwiazdorską" i „wypasioną” płytę o znamiennym tytule „Diamond Bitch”. Nie ukrywa, że jej największą ambicją jest to, by płyta osiągnęła nakład „diamentowy”, czyli żeby odniosła sukces finansowy. Ale o to mniejsza. Przecież Doda zachowywała się jak wielka gwiazda, nim odniosła sukces. Już jako uczestniczka programu „Bar”. I widownia to kupiła!
Kilka lat wcześniej Michał Wiśniewski narzucił swoim koncertom gwiazdorski sznyt – pirotechnikę, taniec, światła. Nosił drogie stroje estradowe i otaczał się znamionami luksusu. Lubił mówić o pieniądzach. W najlepszych czasach koncert Ich Troje kosztował ponad 100 tys. zł. To były dobrze wydane pieniądze. Bo publiczność Dody i Wiśniewskiego nie rozumie niechlujnego neurotyka w typie Kurta Cobaina. Za to kocha blichtr i nastrój odświętności. To, czego brakuje jej na co dzień.
Luksusowy dres
Na płycie 50 Cent nie robi nic innego, tylko opowiada o własnym bogactwie. Niby nic nowego – tak robi wielu hip-hopowców. Wywodzą się z nizin, mają kompleks upośledzenia społecznego i czarnej skóry. Obwieszają się złotymi łańcuchami, by pokazać, że mają to, czego im najbardziej brakowało. W teledyskach oglądamy ich luksusowe „fury", najdroższe alkohole, eleganckie dresy i bajecznie piękne kobiety, które kręcą tyłeczkami w luksusowych basenach. A w środku tego przepychu siedzi „człowiek sukcesu" i powtarza na prawo i lewo: popatrzcie, powiodło mi się! Nie jestem looserem jak reszta czarnuchów (Afro-amerykanie są jedynymi, którym wolno używać słowa „nygga”). Jestem nawet bogatszy niż frajerskie „białasy”. Wydawało się jednak, że 50 Cent przesadził. W teledyskach o tytułach „I Get Money” czy „Straight To The Bank” siedzi obwieszony złotymi łańcuchami i liczy grube pliki studolarówek. Tymczasem raper wie, co robi. Pokazywanie bogactwa ściąga jeszcze większe bogactwo.
Do zamku w trampkach
Ostentacja w show-biznesie nie zawsze była mile widziana. Artyści, zwłaszcza rockmani, z zasady pozowali na ideowych buntowników bez grosza przy duszy. Jak to bowiem wygląda, kiedy etatowy buntownik przeciw światu burżujów sam jest milionerem, posiadaczem ziemskim, panem licznej służby? Zwłaszcza kiedy wcześniej wznosił lewicujące hasła, wzywał do równości i szydził z mieszczaństwa i konsumpcji. Pierwszy zderzył się z własną fortuną John Lennon. Ale wyszedł z tego obronna ręką. Zarabiał miliony, ale nie lubił luksusu i to było widać. Ubierał się w seryjne sprane dżinsy i T-shirty, jadał w fast foodach, mieszkał w kamienicy na Manhattanie. Chodził wszędzie pieszo i bez ochrony, co zresztą przypłacił życiem. Lennon zrobił więcej – narzucił ten styl wielu kolegom po fachu. Jeżeli nawet byli pazerni, jak Jagger, McCartney czy Sting, musieli to starannie ukrywać w obawie przed ośmieszeniem się. Kupowali zamki nad Loarą, ale chodzili w trampkach.
Zdarzało się, że gwiazdy przesadzały w drugą stronę. Jak Kurt Cobain, który był szczerze przerażony swoim bogactwem. Nie miał samochodu i zamiast przeprowadzić się na słoneczną Florydę, kupił dom w zimnym i brzydkim Seattle. Nigdy nie poznał jego rozkładu i nie wprowadził się do większości pokojów. Ubierał się w second handach, wyglądał jak menel. To nie było wykalkulowane – tak lubił i tak ubierał się zawsze. Jedzenie zamawiał w fast foodach z dostawą do domu. Wreszcie – zamiast rozkoszować się zarobionym bogactwem, strzelił sobie w głowę.
Na bogato
Tylko u artystów pop pokazywanie kasy zawsze było na miejscu, bo plebejska publiczność uwielbia jak jest „na bogato". Poza tym pop to wytwór społeczeństw protestanckich, a w protestantyzmie kasa nie jest grzechem, ale dowodem łaski Bożej. Stąd całe to popkulturowe „Bizancjum": wyfiokowana gwiazda w limuzynie, w drogim futrze, obwieszona biżuterią, otoczona zastępami „przydupasów”, z nieodłącznym pieseczkiem pod pachą. Ludzie prości to uwielbiają! Nie zazdroszczą – wręcz przeciwnie: wydają swoje „wdowie grosze” na płyty, plakaty i inne gadżety, by bożyszcze miało na „buty z krokodyla” i futro ze „skórki z płetwonurka”. Mistrzem takiego wyłudzania datków na luksus był (i ciągle jest) Elvis Presley. Na koncerty ubierał się tak, że nawet bożonarodzeniowej choince byłoby wstyd. Nie przebił jednak naszego rodaka – „boskiego” Liberace, który wjeżdżał na scenę limuzyną wyklejoną srebrnymi pięciodolarówkami i w futrze o długości kilkunastu metrów! Kucharki i ekspedientki mdlały. Swoją twórczość skwitował celnym żartem: „Prasa strasznie skrytykowała mój wczorajszy występ. Płakałem przez całą drogę do banku”.
Hip-hop ze swoim ostentacyjnym bogactwem uderza w jeszcze inny ton. W USA wielkie gwiazdy tej muzyki, podobnie jak czarnoskórzy koszykarze, są dumą, a wręcz zakładnikami Afro-amerykanów. Muszą obnosić się ze swoim sukcesem, gdyż to podnosi prestiż całej mniejszości. Specjalnie w tym celu powstał nawet program telewizyjny „MTV Cribs", w którym gwiazdorzy prezentują swoje pałace, baseny, posiadłości i garaże pełne luksusowych „fur". Aby udowodnić swój sukces, skazują się na mieszkanie w piekle – do toalety trzeba wychodzić kwadrans wcześniej, by zdążyć. W tych muzeach kiczu, łączących plazmy i kryształowe żyrandole, pewnie ukryte są trzy zwykłe pokoje z kuchnią i łazienką.
Blichtr ponad wszystko
Epatowanie wielką forsą trochę się udziela i naszym showmanom. W latach 80. gwiazdy Jarocina mieszkały z rodzicami w M3. Żyły na takim samym poziomie jak ich słuchacze, choć sprzedawały dziesiątki tysięcy płyt. To była oczywiście ciężka patologia. Kilka gwiazd dużego formatu, np. Marek Grechuta, dożywało starości w warunkach więcej niż skromnych. Teraz mamy jednak wahnięcie w drugą stronę. Od kilkunastu lat polska publiczność uważa, że wielkim artystą jest ten, kto jest bogaty. Więc wzorem amerykańskich kolegów polscy hip-hopowcy w wideoklipach jeżdżą luksusowymi „furami", na które w realu nigdy nie będzie ich stać.
Mamy też swoich mistrzów zarabiania na własnym bogactwie – Dodę i Ich Troje, a zwłaszcza Michała Wiśniewskiego. Oboje intuicyjnie wpadli na to, co w Ameryce odkrył 50 Cent. Aby stać się wielką gwiazdą, trzeba najpierw zachowywać się jak wielka gwiazda, czyli „na bogato". Doda wydała niedawno „gwiazdorską" i „wypasioną” płytę o znamiennym tytule „Diamond Bitch”. Nie ukrywa, że jej największą ambicją jest to, by płyta osiągnęła nakład „diamentowy”, czyli żeby odniosła sukces finansowy. Ale o to mniejsza. Przecież Doda zachowywała się jak wielka gwiazda, nim odniosła sukces. Już jako uczestniczka programu „Bar”. I widownia to kupiła!
Kilka lat wcześniej Michał Wiśniewski narzucił swoim koncertom gwiazdorski sznyt – pirotechnikę, taniec, światła. Nosił drogie stroje estradowe i otaczał się znamionami luksusu. Lubił mówić o pieniądzach. W najlepszych czasach koncert Ich Troje kosztował ponad 100 tys. zł. To były dobrze wydane pieniądze. Bo publiczność Dody i Wiśniewskiego nie rozumie niechlujnego neurotyka w typie Kurta Cobaina. Za to kocha blichtr i nastrój odświętności. To, czego brakuje jej na co dzień.
KULOODPORNY SUKINSYN Życiorys jak scenariusz filmowy: 50 Cent urodził się 31 lat temu jako Curtis Jackson w nowojorskim Queensie. Matka, uzależniona dilerka, została zabita w narkotykowych porachunkach, gdy miał 8 lat. Ojca nigdy nie poznał. Wychowywała go babcia, a tak naprawdę – ulica. Już jako nastolatek był dilerem kokainy. W karierze rapera przeszkadzały mu liczne aresztowania i wyroki „za posiadanie". Zyskał sławę twardziela, bo w ostrych tekstach obrażał gwiazdy hip-hopu. W 2000 r., tuż przed wydaniem debiutanckiego albumu, został kilkakrotnie pchnięty nożem, a kiedy się z tego wylizał, został dziewięciokrotnie postrzelony z pistoletu kaliber 9 mm. Wytwórnia postanowiła zerwać z nim kontrakt. 50 Cent przeżył, ale jego kariera była skończona. Choć przez następne dwa lata pracowicie wydawał „w drugim obiegu", tylko wariat zdecydowałby się na podpisanie z nim kontraktu. Tym wariatem okazał się Eminem. Promocję przeprowadzono z rozmachem. Budowana przez kilka lat legenda kuloodpornego sukinsyna sprawiła, że już pierwszy singiel – „In Da Club" – stał się najczęściej graną piosenką w amerykańskich radiach w 2003 r. Album „Get Rich Or Die Tryin’” debiutował na 1. miejscu listy bestsellerów i szybko osiągnął nakład, o którym Eminem i inni raperzy mogli tylko pomarzyć. |
Więcej możesz przeczytać w 37/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.