We wrześniu chce ulokować ok. 20 proc. akcji spółki na giełdzie. Pieniądze w większości przeznaczy na to, co lubi najbardziej – zwiększanie udziałów w rynku, czyli przejmowanie konkurentów. Sukces każdej emisji zależy m.in. od tego, czy spółka ma przejrzystą strukturę i działa w sposób zrozumiały dla inwestorów.
– Wyciągnąłem wnioski z błędów popełnionych przez innych debiutantów – mówi kielecki przedsiębiorca.
Przed debiutem
W ciągu 20 lat stworzona przez Klickiego firma obrosła kilkunastoma spółkami córkami, zjednoczonymi w ramach Kolporter Holding. Zajmowały się wszystkim: od przewozu przesyłek ekspresowych po deweloperkę. Teraz trzy główne – działające w kluczowych obszarach dystrybucji prasy, tak zwanych towarów szybko zbywalnych (m.in. chemia gospodarcza, kosmetyki, papierosy, żywność) i obsługujące płatności za pomocą terminali elektronicznych – połączono w jedną, o nazwie Kolporter SA. W zeszłym roku składające się na „nowego" Kolportera przedsiębiorstwa miały blisko 3,5 mld zł przychodów i ok. 75 mln zł zysku przed opodatkowaniem.
Klicki jest już niemal gotowy do giełdowego debiutu, zastrzega jednak, że warunkiem jego powodzenia jest satysfakcjonująca go cena.
Ile wart jest Kolporter?
– Nie wiem. Każda metoda wyceny jest tylko teoretyczna i obarczona ogromnym błędem. Firmę wyceni rynek, kiedy już będzie na parkiecie –Klicki trochę uchyla się od odpowiedzi. – Ale gdy będę miał 80 proc. akcji, to też nie znaczy, że będę miał tyle pieniędzy, ile są one łącznie warte na giełdzie. Gdybym spróbował je sprzedać, cena natychmiast by przecież spadła.
Chłopak z sąsiedztwa
Klicki jest precyzyjny, nawykły do dyscypliny myślenia, jakiej wymagają nauki ścisłe (studiował fizykę). Stara się być powściągliwy, ale na pierwszy rzut oka widać, że kipi w nim energia. Niewysoki, raczej krępej budowy, bez nadwagi, która mężczyznom dobiegającym pięćdziesiątki często się zdarza. Wypoczęty, opalony – właśnie wrócił z dwuipółtygodniowego urlopu. Jeździł na nartach, był w Afryce. – Staram się zachować równowagę pomiędzy życiem i pracą – mówi. – Dziś już mnie na to stać.
Nie zawsze tak było. W dzieciństwie razem z rodzicami i dwoma braćmi mieszkał na kieleckim blokowisku. Tam skończył podstawówkę (chodził do równoległej klasy z innym dzisiejszym miliarderem Michałem Sołowowem), potem liceum. Studia rozpoczął na Politechnice Świętokrzyskiej, ale szybko przeniósł się na fizykę do Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Krótko po maturze wziął ślub. Na finansową pomoc rodziców niespecjalnie mógł liczyć, więc bardziej niż do studiów przykładał się do zleceń ze spółdzielni studenckich. Organizował przeprowadzki, mył pociągi, sprzątał biura i magazyny, malował. – To była dla mnie pierwsza szkoła zarządzania ludźmi. Do każdej roboty trzeba było zebrać ekipę, rozdzielić prace, dopilnować terminów – wspomina.
Pod koniec lat 80. na chwilę wyjechał za chlebem do Wiednia. Gdy wrócił, w kraju trwał już gospodarczy ferment. Uchwalona pod koniec grudnia 1988 r. ustawa Wilczka dała swobodę działalności początkującym przedsiębiorcom. Nawoływano Polaków do przedsiębiorczości i brania spraw w swoje ręce. Klicki miał 28 lat i dobrnął do czwartego roku studiów. Mógł je skończyć i zostać nauczycielem fizyki, ale zaczął marzyć o własnym biznesie. – Nie interesował mnie handel walutą ani sprowadzanie komputerów. Sprzedawanie kiełbasek przy drodze też nie wydawało mi się specjalnie pasjonujące – mówi.
Prasa to jest coś
Pomysł zajęcia się dystrybucją prasy zrodził się wiosną 1990 r. Jeden z jego kolegów został akurat szefem kolportażu nowo powstałej kieleckiej redakcji „Gazety Wyborczej". Szukał pomysłu na bardziej efektywną sprzedaż dziennika. Bałagan panujący w Ruchu – wówczas monopoliście w dziedzinie dystrybucji prasy – powodował, że choć po „Gazetę” ustawiały się przed kioskami kolejki, to jednocześnie dzień w dzień odsyłano tysiące egzemplarzy zwrotów.
Klicki postanowił wypróbować pomysł podpatrzony w Wiedniu. Podjął się rozprowadzania gazet poprzez osiedlowe sklepy spożywcze. Dziś tą drogą rozprowadzane jest blisko 70 proc. prasy, wtedy wydawało się to pomysłem z kosmosu. – Jak to gazety? Przecież ja tu mam mięso! – dziwiły się ekspedientki.
W maju, po długiej rozmowie, udało się przekonać do pomysłu prezesa kieleckiego Społem. – Mówił do mnie „redaktorze" i to mi trochę imponowało – opowiada Klicki. Pożyczonym od ojca oplem kadetem rozwiózł do 11 sklepów 2 tys. nakładu. Gdy wieczorem objechał je ponownie, ogarnęła go rozpacz. Sprzedało się ledwie kilkadziesiąt egzemplarzy! Zaczął się zastanawiać, czy pomysł był dobry, ale nie miał wiele do stracenia, a próżność szeptała mu, że sprzedażą gazet bierze udział w budowaniu nowej rzeczywistości.
– Wtedy jeszcze istniało coś takiego jak etos dziennikarski. Wydawało się, że prasa to jest coś. Fundament demokracji. Mówiło się o niej „czwarta władza" – wspomina.
Nie było wyjścia, pozostała ucieczka do przodu. Z tygodnia na tydzień zwiększał liczbę punktów sprzedaży. O świcie rozwoził gazety i zbierał zwroty. W dzień brał udział w naradach taktycznych w redakcji, wieczorami liczył pieniądze. Ciągle było ich za mało. – Zrozumiałem, że zysk na pojedynczej gazecie jest minimalny i żeby zarabiać, muszę sprzedawać ich miliony – mówi. Już we wrześniu otworzył oddział w Katowicach. Zatrudnił pierwszego pracownika, kolegę, Wiesława Tkaczuka, który w firmie pracuje do dziś. Jest prezesem wydzielonej ze struktur Kolportera spółki K-EX, zajmującej się przewozem przesyłek kurierskich, i spółki Karolkowa zarządzającej nieruchomościami.
Prezent od konkurencji
– Pierwsze trzy-cztery lata istnienia firmy to była nieustanna walka o przetrwanie – wspomina Tkaczuk. Kolporter otwierał oddziały w kolejnych miastach i przyjmował do dystrybucji coraz więcej tytułów (największy biznes zrobił na sprzedaży „Skandali").
Efekt skali pojawił się w połowie lat 90. Pod koniec dekady Kolporter miał już kilkunastoprocentowy udział w rynku i bił się o drugie miejsce z warszawskim Jard-Pressem. Potęgą wciąż był Ruch. Kilka mniejszych firm dystrybucyjnych koncentrowało się na lokalnych rynkach, nie wchodząc w drogę konkurentom.
Klicki doszedł do wniosku, że czasy organicznego wzrostu ma już za sobą, i zaczął rozglądać się za konkurentami do przejęcia. W 2002 r. wykupił Jard-Press, korzystając z konfliktu, który podzielił dotychczasowych właścicieli – nie mogąc dogadać się co do strategii, skorzystali z okazji i pozbyli się udziałów.
W zeszłym roku Kolporter po raz pierwszy osiągnął ponad 50-proc. udział w rynku, wyprzedzając największego konkurenta, czyli Ruch.
Od początku swego istnienia spółka dostawała prezenty od tego nieruchawego państwowego molocha (Ruch został sprywatyzowany dopiero cztery lata temu). Gdyby nie niechęć Ruchu – ledwie co wyłonionego z partyjnego koncernu RSW – do dystrybucji solidarnościowej „Gazety Wyborczej", Klicki pewnie nie zająłby się rozwożeniem gazet. Gdyby nie ociąganie się z jego prywatyzacją przez kolejne ekipy polityczne, pewnie byłby on zarządzany przez kompetentnych menedżerów, a nie partyjnych nominatów.
Państwowy Ruch zawsze był o krok za konkurencją. Z opóźnieniem zdecydował się na otwieranie saloników prasowych, potrzebował też czasu, by zauważyć, że coraz większe znaczenie ma sprzedaż dodatkowych usług, np. doładowań pre-paid.
Klicki starał się być zawsze pierwszy, choć sam uważa, że mizeria Ruchu nie miała większego znaczenia dla rozwoju spółki. Jego zdaniem liczyła się determinacja w dążeniu do celu, jakim było zwiększanie udziału w rynku. – Ruchowi jej zabrakło – mówi.
Pomyliłem się
Zawsze był dość drobny, niższy od rówieśników. Wyżywał się na piłkarskim boisku. Grał w ataku. W pewnym momencie nawet w czwartoligowej drużynie Błękitnych Kielce.
W firmie też ważna jest drużyna. Od początku stawiał na znajomych. Zatrudniał kolegów ze szkoły, z podwórka, z boiska. Ci z kolei zatrudniali swoich znajomych. Liczyło się zaufanie i wspólny cel, bo na początku z pieniędzmi bywało krucho. Z czasem niektórzy odpadali, inni awansowali. Do dziś w ok. dwutysięcznej załodze Kolportera jest co najmniej kilkanaście osób, które pracują z Klickim od początku.
Na drużynie zawiódł się tylko raz. W 2002 r. zainwestował w trzecioligowy klub piłkarski Korona Kielce. W ciągu kilku sezonów zespół wszedł do ekstraklasy, odnosił też sukcesy w rozgrywkach Pucharu Polski. Odnowiony za miejskie pieniądze stadion był przez chwilę najnowocześniejszy w Polsce. Korona była dumą Kielc i Klickiego. W 2008 r. ta duma runęła. Okazało się, że trener Dariusz Wdowczyk, skądinąd znajomy z boiska prezesa Klickiego, i zawodnicy klubu kupowali mecze.
Z dnia na dzień wycofał się ze sponsoringu. Sprzedał klub miastu za symboliczną złotówkę. – Wiedziałem, że w polskiej piłce nie jest dobrze, ale chciałem pokazać wszystkim, że można inaczej. Wydawało mi się, że Dariusz Wdowczyk, który właśnie wrócił z zagranicy, będzie poza układem. Pomyliłem się – kwituje.
Po tych wydarzeniach zaszył się w biurze na ponad dwa lata. Nie spotykał się z dziennikarzami, nie udzielał wywiadów i pewnie nadal pozostawałby w cieniu, gdyby nie giełdowe plany.
Skocz pan po lizaka
Na prasowym rynku Klicki osiągnął niemal wszystko. – Mogę się bić z Ruchem o kolejne procenty, ale po co, skoro pieniądze są gdzie indziej? – pyta retorycznie.
Od kilku lat sprzedaż prasy kuleje, za to wciąż szybko rośnie (przed kryzysem w tempie blisko 10 proc. rocznie) wartość rynku spożywczego.
Kolporter już jest liczącym się graczem wśród hurtowników. W ubiegłym roku zwiększył swoje przychody z tego sektora o ponad 10 proc., podczas gdy rynek urósł tylko o 3 proc. Klicki liczy, że przejmując mniejsze hurtownie, zdoła powtórzyć sukces, jaki osiągnął w dystrybucji prasy.
Chce także rozwijać sieć niewielkich, dobrze zaopatrzonych sklepów – na Zachodzie zwanych convenience. Takich, do których wpada się, aby kupić kanapkę, batonika, ale też gazetę, papierosy czy butelkę alkoholu. Na razie pod szyldem Dobry Wybór działa sześć placówek. Do końca roku ma ich być blisko 20. Klicki wierzy w sukces handlu detalicznego: – Nikt przecież nie będzie biegał po lizaka do hipermarketu ani zamawiał go przez internet.
Jego współpracownicy mówią półżartobliwie, że jedyne, co jest stałe w ich firmie, to ciągła zmiana. – Krzysztof myślami zawsze jest o dwa kroki z przodu – opowiada Wiesław Tkaczuk. – Kiedy ledwie dawaliśmy sobie radę z obsługą oddziałów w Kielcach i Katowicach, on planował kolejne w Warszawie, Gdańsku czy we Wrocławiu, bo marzyła mu się ogólnopolska firma – wspomina.
W jednej ze ścian gabinetu prezesa, na 10. piętrze biurowca w Kielcach, znajduje się kilkumetrowe akwarium. Krążą o nim legendy. Kiedyś za szybą pływały rekiny, dziś piranie. – Lubię porównania. Przeczytałem w jakiejś książce, że biznes jak rekin; żeby żyć, musi być w ciągłym ruchu – mówi Klicki.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.