Ostatecznie dojdziemy do takiego stanu państwa, gdzie cnotami głównymi są naga siła i oszustwo
Rząd to tata i mama zaspokajający potrzeby mizdrzących się do nich podrostków, czyli obywateli. Ci mizdrzą się dlatego, że tatę i mamę traktują nie tylko jako rodziców, ale też jako sponsorów. Robią tak, bo zostali tego nauczeni. Rząd gra wszak też rolę rodzica, który m.in. daje im kieszonkowe. I dzieci-obywatele wierzą, że mają wybór, na co to kieszonkowe wydać. Problem w tym, że takiego wyboru nie mają, bo to tata i mama (czyli rząd) decydują o wypłacie kieszonkowego i jego wysokości. Generalnie politycy to lalki przedstawiające rodziców (wiele wersji Barbie i Kena), sprzedawane dzieciom-obywatelom, które godzą się, żeby te lalkowe postacie im matkowały. Taką wizję snują politolog Benjamin Barber i doradca Partii Demokratycznej, lingwista George Lakoff. Dość to przygnębiające i, niestety, mocno prawdziwe.
Skoro politycy traktują obywateli jak dzieci, a ci z kolei potrzebują tatusia i mamusi (albo przynajmniej im wmówiono, że potrzebują), to spece od zawracania w głowie (zwani spin doktorami) wymyślili, jak rodzicielskie role sprawować. George Lakoff skonstatował, że skoro republikanie i George W. Bush odgrywali role surowego ojca, to demokraci i ich kandydat (czy to Obama, czy Clinton) powinni grać role rodzica opiekuńczego. Natychmiast to podchwycono w Polsce i po surowym ojcu Jarosławie Kaczyńskim nadeszła era opiekuńczego rodzica Donalda Tuska. Kaczyński został odrzucony, bo za wiele od dzieci-obywateli wymagał, rzadko ich chwalił, często dostrzegał tylko ciemne strony ich natury, a czasem sięgał po pas. Tusk zaczął dzieci-obywateli wyłącznie chwalić (ganiąc jednocześnie ich poprzednich surowych rodziców), podlizywać się im, obiecywać kolejne prezenty i wycieczki.
Z opiekuńczym rodzicem jest jednak pewien problem: demoralizuje on dzieci-obywateli, a co najmniej uzależnia od taty bądź mamy. Wtedy opiekuńczy rodzic szuka pomocy na ulicy lub podwórku, które mają podrostka zahartować. Stąd taki nacisk na to, by wiele funkcji państwa, z reformą służby zdrowia na czele, przejęły samorządy (taki odpowiednik podwórka). Ale tu pojawia się problem tego, co niektórzy politolodzy i socjologowie nazywają „jazdą na gapę". W wielu samorządach „jazda na gapę” jest wręcz filozofią rządzenia. Polega ona na tym, że rodzina samorządowych zarządców, czyli krewni i pociotki, oraz kumple przejmują to, co przynosi zyski (także poprzez prywatyzację), koszty zostawiając dzieciom-obywatelom. I ci, którzy zyski czerpią, jadą sobie na gapę, czyli funkcjonują kosztem dzieci-jeleni. Większość z tych ostatnich się wtedy irytuje, ale na to też jest sposób. Trzeba im stworzyć poczucie względnego bezpieczeństwa (albo odwrotnie – względnego zagrożenia) i względnego uczestnictwa. Robi się to za pomocą chwytu na „szybszego obozowicza”.
Jak można się uratować, gdy do młodzieżowego obozu wedrze się wygłodniały niedźwiedź? Wydawałoby się, że po prostu trzeba uciekać, biegnąc szybciej od niedźwiedzia. W rzeczywistości nie jest to realne, ale wystarczy biec szybciej od ostatniego obozowicza. Bo tego ostatniego niedźwiedź dopadnie, a reszta będzie bezpieczna. I ten symboliczny najwolniejszy obozowicz będzie w samorządowej „jeździe na gapę" ofiarą, ale przecież nie bez własnej winy – mógł wszak szybciej biec. W wypadku komunalizacji szpitali będzie to ten, który nic nie będzie w stanie sobie załatwić (jego wina, że taka oferma!). A reszta będzie zaciskać zęby i jakoś się przystosuje, czyli więcej zapłaci, by uniknąć kolejki czy być lepiej potraktowanym. Tak się hartuje dzieci-obywateli na podwórku, ale pod okiem opiekuńczych rodziców. Aż ostatecznie dojdziemy do ideału Hobbesa, czyli takiego stanu, gdzie cnotami głównymi są naga siła i oszustwo. I będzie to prosta kontynuacja modelu opiekuńczego.
Skoro politycy traktują obywateli jak dzieci, a ci z kolei potrzebują tatusia i mamusi (albo przynajmniej im wmówiono, że potrzebują), to spece od zawracania w głowie (zwani spin doktorami) wymyślili, jak rodzicielskie role sprawować. George Lakoff skonstatował, że skoro republikanie i George W. Bush odgrywali role surowego ojca, to demokraci i ich kandydat (czy to Obama, czy Clinton) powinni grać role rodzica opiekuńczego. Natychmiast to podchwycono w Polsce i po surowym ojcu Jarosławie Kaczyńskim nadeszła era opiekuńczego rodzica Donalda Tuska. Kaczyński został odrzucony, bo za wiele od dzieci-obywateli wymagał, rzadko ich chwalił, często dostrzegał tylko ciemne strony ich natury, a czasem sięgał po pas. Tusk zaczął dzieci-obywateli wyłącznie chwalić (ganiąc jednocześnie ich poprzednich surowych rodziców), podlizywać się im, obiecywać kolejne prezenty i wycieczki.
Z opiekuńczym rodzicem jest jednak pewien problem: demoralizuje on dzieci-obywateli, a co najmniej uzależnia od taty bądź mamy. Wtedy opiekuńczy rodzic szuka pomocy na ulicy lub podwórku, które mają podrostka zahartować. Stąd taki nacisk na to, by wiele funkcji państwa, z reformą służby zdrowia na czele, przejęły samorządy (taki odpowiednik podwórka). Ale tu pojawia się problem tego, co niektórzy politolodzy i socjologowie nazywają „jazdą na gapę". W wielu samorządach „jazda na gapę” jest wręcz filozofią rządzenia. Polega ona na tym, że rodzina samorządowych zarządców, czyli krewni i pociotki, oraz kumple przejmują to, co przynosi zyski (także poprzez prywatyzację), koszty zostawiając dzieciom-obywatelom. I ci, którzy zyski czerpią, jadą sobie na gapę, czyli funkcjonują kosztem dzieci-jeleni. Większość z tych ostatnich się wtedy irytuje, ale na to też jest sposób. Trzeba im stworzyć poczucie względnego bezpieczeństwa (albo odwrotnie – względnego zagrożenia) i względnego uczestnictwa. Robi się to za pomocą chwytu na „szybszego obozowicza”.
Jak można się uratować, gdy do młodzieżowego obozu wedrze się wygłodniały niedźwiedź? Wydawałoby się, że po prostu trzeba uciekać, biegnąc szybciej od niedźwiedzia. W rzeczywistości nie jest to realne, ale wystarczy biec szybciej od ostatniego obozowicza. Bo tego ostatniego niedźwiedź dopadnie, a reszta będzie bezpieczna. I ten symboliczny najwolniejszy obozowicz będzie w samorządowej „jeździe na gapę" ofiarą, ale przecież nie bez własnej winy – mógł wszak szybciej biec. W wypadku komunalizacji szpitali będzie to ten, który nic nie będzie w stanie sobie załatwić (jego wina, że taka oferma!). A reszta będzie zaciskać zęby i jakoś się przystosuje, czyli więcej zapłaci, by uniknąć kolejki czy być lepiej potraktowanym. Tak się hartuje dzieci-obywateli na podwórku, ale pod okiem opiekuńczych rodziców. Aż ostatecznie dojdziemy do ideału Hobbesa, czyli takiego stanu, gdzie cnotami głównymi są naga siła i oszustwo. I będzie to prosta kontynuacja modelu opiekuńczego.
Więcej możesz przeczytać w 21/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.