To była opowieść o mnie, ale w telewizji ją uszminkowali, a ze wsi zrobili Sheraton – mówi Andrzej Mularczyk, autor scenariusza serialu „Blondynka”, jednego z największych hitów rodzimej telewizji ostatnich miesięcy.
MAGDA ŻAKOWSKA: „Blondynkę" ogląda co tydzień ponad pięć milionów widzów. Jest pan dumny? ANDRZEJ MULARCZYK: To bardzo miłe, sam oglądam z zapałem. Ale też z niepokojem. Bycie scenarzystą serialu to skazanie się na drugorzędność, całkowitą kasację swojej indywidualności. Scenarzysta ma znikomy wpływ na to, jaki serial powstanie. A dziś Mularczyk równa się „Blondynka", Mularczyk to serial.
Wstydzi się pan pisania dla serialu?
Nie, ale serial to dla mnie koszmarny poligon. Najgorszy z możliwych, jeżeli chodzi o pisanie.
Dlaczego?
Jeden z moich bohaterów mawiał, że żyć to jak wejść jednymi drzwiami, a wyjść drugimi. Kiedy wchodziłem w życie, słowo było najważniejszym elementem przekazu emocji, historii itd. Dziś mamy już kulturę obrazkową. Moje życie dobiega końca i rzeczywiście okazało się, że wyjdę zupełnie innymi drzwiami. Za późno się zorientowałem, że tracę tak wiele, odchodząc od słowa.
Czy tego samego co słowem nie można wyrazić obrazem?
Można, ale to potrafił Fellini. Ja zajmuję się pisaniem, a słowo to jedyna własność pisarza. Jedyne, czego nie można mu zabrać. Słowo sprzedane filmowi staje się tworzywem, które oddaje się w cudze ręce. Przestaje się nad nim panować. W ostateczności można wycofać swoje nazwisko z ekranu.
Często pan to robił?
Raz, ale w moim garażu spoczywa kilka scenariuszy, które nie zostały sfilmowane, choć jestem przekonany, że to najlepsze teksty, jakie w całym moim życiu napisałem. Są dla mnie zbyt ważne, abym mógł się godzić na kompromisy.
Pod „Blondynką" pan się podpisał.
Bo dobrze wiem, że wizja scenarzysty nigdy nie zostaje spełniona. W najlepszym wypadku wizja reżysera może się okazać równie ciekawa, a nawet lepsza.
Zdarzyło się to panu kiedyś?
Trzy razy. To „Sami swoi" Chęcińskiego, „Dom” Łomnickiego i „Wrota Europy” Wójcika.
Mało.
Każdy pisarz chce być oryginalny. Film, a szczególnie serial, to jest paradygmat, który wolność i oryginalność odbiera. W filmie musi być ekspozycja, zawiązanie, konflikt, druga faza konfliktu, potem retardacja na wszelki wypadek, rozwiązanie wstępnych wątków, wreszcie finał i zamknięcie. Ten paradygmat automatycznie wpycha w schemat. Po dziesięcioleciach współpracy z telewizją doszedłem do myśli, że napisać coś za dobrze jest gorzej, niż napisać źle.
Bo źle znaczy schematycznie, czyli dobrze?
Dokładnie. A ja staram się ocalić w scenariuszu resztki literatury, oczywiście rozumianej dramaturgicznie.
To znaczy, że pisząc scenariusz, szczegółowo wyobraża pan sobie postaci, które opisuje?
Bardzo szczegółowo.
Wyobraża pan sobie konkretnego aktora?
Czasem. Zwykle to są zagraniczni aktorzy.
Na przykład?
Moim ulubionym filmem jest „Co się zdarzyło w Madison County". Te klimaty, tacy aktorzy. Takie filmy chciałbym współtworzyć. Tego typu scenariusze leżą w moim garażu. Ale serial to jest praca na zamówienie.
Pana „Blondynka" mocno różni się od tej, którą oglądamy w TVP 1?
Napisałem ten scenariusz dziesięć lat temu na zamówienie producenta. Rozmawialiśmy o serialach, zapytał, czy mam jakieś pomysły, a jako że dzień wcześniej byłem z psem u weterynarza, na szybko wymyśliłem ramy tej historii. Spodobało mu się.
Brzmi dość niepoważnie.
Bo pomysł jest w scenariuszu najtańszy. Z Jurkiem Janickim zakładaliśmy się, ile będziemy mieli do 12.00 pomysłów na scenariusze, jak z rana wypijemy pół butelki burgunda. Pomysł jest niczym.
To co jest ważne?
To, co pomysł wypełnia. Wyposażenie bohatera w prawdę.
Pomysł na „Blondynkę" się spodobał i napisał pan scenariusz.
W telewizji byli zachwyceni, ale jak rozumiem, napisałem za dobrze, bo nie odzywali się osiem lat. Dwa lata temu wygrzebali gdzieś „Blondynkę", bo brakowało pomysłów, a coś trzeba było zrobić. Wróciliśmy do rozmów i dostałem recenzję z uwagami, z których wynikało, że chcą ten scenariusz wcisnąć w schemat w stylu „Rancza”. Były też inne uwagi. Np. „Dlaczego ona zrzuca z dachu papę? Ten dom powinien być kryty eternitem”. Odpisałem w ostrych słowach. W końcu doszliśmy do pewnego kompromisu, ale udało się zniszczyć cały sens tej historii.
Kim była pierwotnie Blondynka?
Blondynką byłem ja. To była opowieść o mnie. O osobie, która przeżyła w mieście jakąś traumę i z rozpaczy wyjechała na ścianę wschodnią, a tam zderzyła się z postpeerelowską rzeczywistością. Uderzyła czołem o pewne niemożności tamtego świata, o to, że ten świat rządzi się własnymi prawami.
Dlaczego to jest podróż z miasta na wieś?
Bo w drugą stronę podróż już odbyłem. Z Talarem w serialu „Dom". Wtedy to była prawda czasów. Warszawa stała się takim wielkim kartofliskiem. Ludzie przyjeżdżali do Warszawy nie tylko po wykształcenie i karierę, ale po prostu, by żyć. Dziś zarówno intelektualiści, jak i ludzie biznesu uciekają z miasta na wieś. To jest rodzaj nerwicy, który utożsamia moja bohaterka. Ona wyjeżdża na wieś, aby odmienić swoje życie, i powoli odkrywa, co ją z tym wiejskim światem łączy, a co dzieli. Chciałem, żeby – używając metafory – ona po łokieć musiała włożyć rękę do tej krowiej macicy, żeby w to życie weszła z własnymi kosztami. Ale w telewizji tę historię uszminkowali, a ze wsi zrobili Sheraton.
„Blondynka" pokazuje nieprawdziwy obraz wsi?
A była pani kiedyś w oborze? Znam wieś, odwiedzam ją co tydzień. Wszystko, co pokazuje serial – łącznie z sypialnią głównej bohaterki – to Sheraton. A w Sheratonie nie odbywają się prawdziwe dramaty. Pierwsza zasada serialu brzmi: ma być pięknie. Ale na to nic nie mogłem poradzić, to odbywa się poza tekstem.
A z tekstu coś zniknęło?
Oczywiście! Dziesięć lat temu, pisząc scenariusz „Blondynki", wymyśliłem pewną oryginalność żywcem zerżniętą z „Bridget Jones”. Dałem bohaterce tzw. offy, czyli ona mówi np. „Jestem niezmiernie wdzięczna, że pan mi to załatwił”, a my słyszymy, że myśli: „A to skurwysyn, wiem, że będzie za to czegoś chciał”. Cały ten serial oparty był na offach. One mi zabrały trzy miesiące życia. Miały być śmieszne i jednocześnie wiele mówić o bohaterce. Pisałem je, posługując się bogatą literaturą – od Monteskiusza po Mularczyka. Kiedy telewizja zdecydowała się na produkcję, w pierwszym odruchu usunięto wszystkie offy. Bo utrudniały realizację i nie odpowiadały serialowemu schematowi.
Mówi pan tak, jakby się pan z tym psuciem dawno pogodził.
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Film jest moją miłością. Przyjeżdżałem do zrujnowanej powojennej Warszawy tylko po to, aby w kinie Palladium obejrzeć „Szarego lorda" albo „Mściwego jastrzębia”. Po bilety stało się sześć godzin w kolejce. Stałem, żeby zobaczyć inny świat. Jeździłem do Łodzi, do Szkoły Filmowej, a kiedy miałem 25 lat, do kin wszedł pierwszy film według mojego scenariusza. To było „Miasteczko”. Ale telewizja dzisiaj skazana jest na gorszość, bo gorszość ma większą oglądalność i przyciąga więcej reklamodawców. Widz chce tego, co jest mu bliższe – tandety dnia codziennego, korporacyjnej atmosfery, czegoś, co udaje prawdę, ale jest trochę piękniejsze, bo telewizja nie chce ranić ani zniechęcać nikogo.
Ale na świecie jest już wiele przykładów seriali, które wybiły się ponad schemat. „Rodzina Soprano", „Siedem stóp pod ziemią”, „Dr House”. I to są seriale cieszące się olbrzymią popularnością.
Amerykańskie stacje telewizyjne stać na ryzyko. Takie seriale są droższe i trudniejsze, a zysk niepewny. Ale przede wszystkim do takich seriali trzeba mieć autorów, którym się ufa. Kiedy napiszę książkę i pójdę z nią do wydawnictwa, redaktor ją przeczyta i powie: „Świetne, bierzemy" albo „Bardzo dziękuję, nie jesteśmy tym zainteresowani”. Żaden redaktor nie powie: „Chętnie, ale gdyby ją pan przerobił na komedię, usunął trzech bohaterów i zmienił zakończenie”. A od tego zaczyna się rozmowa w telewizji. W PRL było łatwiej? Była cenzura, ale to mieliśmy przećwiczone. Pisząc z Jerzym Janickim scenariusz „Domu”, wiedzieliśmy, jak daleko można się posunąć, mieliśmy pewną uświadomioną zdolność autocenzury i potrafiliśmy napisać to, co chcieliśmy tak, aby przez cenzurę nie zostało to usunięte. Ale nawet wtedy, gdy musieliśmy pójść na kompromis, to mimo wszystko nie były to tak daleko idące kompromisy jak dziś. „Blondynka” w wersji Julii Pietruchy to już nie jest pan? Nie ma powodu do rozpaczy, wręcz przeciwnie. 110 blondynek przeszło przez castingi i mam przekonanie, że wybrano najlepszą. Oglądam ten serial i myślę sobie, że to nie jest moja wizja, ale to też nie jest wizja, której bym się brzydził czy wstydził. Ja mam z tym serialem problemy, ale widać po oglądalności, że widzowie nie mają. Choć wieś tak nie wygląda.
Wizja z „Plebanii", „Ojca Mateusza” albo „Rancza” jest bliższa prawdy?
Oglądałem tylko „Ranczo". To jest zbiór scenek, humorystyczne pogaduchy, ale trudno to nazwać serialem.
Co trzeba wiedzieć o Polakach, aby napisać scenariusz serialu, który ogląda pięć milionów widzów?
Nie ma takiej tajemnej wiedzy. Nie można dać więcej, niż się samemu ma. Ja mam swoje doświadczenie. Dziś większość serialowych scenarzystów to ludzie młodzi. Ich doświadczenie jest korporacyjne, wakacyjne, akademickie, z podróży na Maderę. Moje doświadczenie sięga wojny. Najważniejsze wydarzenia w moim życiu rozegrały się, gdy miałem 13 lat.
Ale to nie jest doświadczenie milionów widzów. Oni mają właśnie doświadczenie korporacyjno- -maderowe.
To jest ich rzeczywistość, ich prawda i o tym chyba chcą oglądać seriale. Wszyscy twórcy mają tyle samo materiału niezależnie od czasu i miejsca. Czy to jest wojna w Sarajewie, czy spotkanie kolegów 10 lat po maturze, wszystko zależy od głębokości sondy, którą się w tę rzeczywistość zapuści.
Co jest takiego atrakcyjnego w nudnej wiejskiej rzeczywistości? Dlaczego ludzie tak chętnie ją oglądają? Tam jest więcej prawdy. I ta prawda jest podparta pejzażem, także wewnętrznym. Ludzie tam inaczej z sobą rozmawiają. Mają korzenie i to ujawniają. Niechęć miasta do wsi też jest jakąś prawdą.
To ostatnia bariera klasowa w Polsce?
Z całą pewnością ta bariera istnieje i niełatwo ją pokonać. Blondynka ma z tym problemy i także o przełamywaniu tej bariery jest jej historia.
Będzie sequel?
Czy widziała pani kiedyś sequel lepszy od oryginału? Druga część „Terminatora". Niech mnie pani nie wkurza. Nie mówię o technologii i efektach komputerowych. Nie znam żadnego sequela, który by spełnił oczekiwania widzów. Ani polskich, ani zagranicznych, ani moich własnych – od kontynuacji „Samych swoich” po drugą serię „Domu”. Jak pani widzi, jestem okrutnym pesymistą i zgorzkniałym starcem. I cała ta nasza rozmowa wygląda na wyznanie starego dziada, który postanowił się zemścić na życiu. Ale w sprawie kontynuacji tego serialu także jestem pesymistą. Nie chciałbym się przykuwać łańcuchem do świni, tak jak to zrobili bohaterowie jednego z odcinków „Blondynki”.
Andrzej Mularczyk, ur. 1930r. Dziennikarz, pisarz, dramaturg, scenarzysta filmowy i telewizyjny. Autor scenariuszy do m.in. „Samych swoich", „Domu”, „Kochaj albo rzuć”, „Katynia” i „Blondynki”.
Wstydzi się pan pisania dla serialu?
Nie, ale serial to dla mnie koszmarny poligon. Najgorszy z możliwych, jeżeli chodzi o pisanie.
Dlaczego?
Jeden z moich bohaterów mawiał, że żyć to jak wejść jednymi drzwiami, a wyjść drugimi. Kiedy wchodziłem w życie, słowo było najważniejszym elementem przekazu emocji, historii itd. Dziś mamy już kulturę obrazkową. Moje życie dobiega końca i rzeczywiście okazało się, że wyjdę zupełnie innymi drzwiami. Za późno się zorientowałem, że tracę tak wiele, odchodząc od słowa.
Czy tego samego co słowem nie można wyrazić obrazem?
Można, ale to potrafił Fellini. Ja zajmuję się pisaniem, a słowo to jedyna własność pisarza. Jedyne, czego nie można mu zabrać. Słowo sprzedane filmowi staje się tworzywem, które oddaje się w cudze ręce. Przestaje się nad nim panować. W ostateczności można wycofać swoje nazwisko z ekranu.
Często pan to robił?
Raz, ale w moim garażu spoczywa kilka scenariuszy, które nie zostały sfilmowane, choć jestem przekonany, że to najlepsze teksty, jakie w całym moim życiu napisałem. Są dla mnie zbyt ważne, abym mógł się godzić na kompromisy.
Pod „Blondynką" pan się podpisał.
Bo dobrze wiem, że wizja scenarzysty nigdy nie zostaje spełniona. W najlepszym wypadku wizja reżysera może się okazać równie ciekawa, a nawet lepsza.
Zdarzyło się to panu kiedyś?
Trzy razy. To „Sami swoi" Chęcińskiego, „Dom” Łomnickiego i „Wrota Europy” Wójcika.
Mało.
Każdy pisarz chce być oryginalny. Film, a szczególnie serial, to jest paradygmat, który wolność i oryginalność odbiera. W filmie musi być ekspozycja, zawiązanie, konflikt, druga faza konfliktu, potem retardacja na wszelki wypadek, rozwiązanie wstępnych wątków, wreszcie finał i zamknięcie. Ten paradygmat automatycznie wpycha w schemat. Po dziesięcioleciach współpracy z telewizją doszedłem do myśli, że napisać coś za dobrze jest gorzej, niż napisać źle.
Bo źle znaczy schematycznie, czyli dobrze?
Dokładnie. A ja staram się ocalić w scenariuszu resztki literatury, oczywiście rozumianej dramaturgicznie.
To znaczy, że pisząc scenariusz, szczegółowo wyobraża pan sobie postaci, które opisuje?
Bardzo szczegółowo.
Wyobraża pan sobie konkretnego aktora?
Czasem. Zwykle to są zagraniczni aktorzy.
Na przykład?
Moim ulubionym filmem jest „Co się zdarzyło w Madison County". Te klimaty, tacy aktorzy. Takie filmy chciałbym współtworzyć. Tego typu scenariusze leżą w moim garażu. Ale serial to jest praca na zamówienie.
Pana „Blondynka" mocno różni się od tej, którą oglądamy w TVP 1?
Napisałem ten scenariusz dziesięć lat temu na zamówienie producenta. Rozmawialiśmy o serialach, zapytał, czy mam jakieś pomysły, a jako że dzień wcześniej byłem z psem u weterynarza, na szybko wymyśliłem ramy tej historii. Spodobało mu się.
Brzmi dość niepoważnie.
Bo pomysł jest w scenariuszu najtańszy. Z Jurkiem Janickim zakładaliśmy się, ile będziemy mieli do 12.00 pomysłów na scenariusze, jak z rana wypijemy pół butelki burgunda. Pomysł jest niczym.
To co jest ważne?
To, co pomysł wypełnia. Wyposażenie bohatera w prawdę.
Pomysł na „Blondynkę" się spodobał i napisał pan scenariusz.
W telewizji byli zachwyceni, ale jak rozumiem, napisałem za dobrze, bo nie odzywali się osiem lat. Dwa lata temu wygrzebali gdzieś „Blondynkę", bo brakowało pomysłów, a coś trzeba było zrobić. Wróciliśmy do rozmów i dostałem recenzję z uwagami, z których wynikało, że chcą ten scenariusz wcisnąć w schemat w stylu „Rancza”. Były też inne uwagi. Np. „Dlaczego ona zrzuca z dachu papę? Ten dom powinien być kryty eternitem”. Odpisałem w ostrych słowach. W końcu doszliśmy do pewnego kompromisu, ale udało się zniszczyć cały sens tej historii.
Kim była pierwotnie Blondynka?
Blondynką byłem ja. To była opowieść o mnie. O osobie, która przeżyła w mieście jakąś traumę i z rozpaczy wyjechała na ścianę wschodnią, a tam zderzyła się z postpeerelowską rzeczywistością. Uderzyła czołem o pewne niemożności tamtego świata, o to, że ten świat rządzi się własnymi prawami.
Dlaczego to jest podróż z miasta na wieś?
Bo w drugą stronę podróż już odbyłem. Z Talarem w serialu „Dom". Wtedy to była prawda czasów. Warszawa stała się takim wielkim kartofliskiem. Ludzie przyjeżdżali do Warszawy nie tylko po wykształcenie i karierę, ale po prostu, by żyć. Dziś zarówno intelektualiści, jak i ludzie biznesu uciekają z miasta na wieś. To jest rodzaj nerwicy, który utożsamia moja bohaterka. Ona wyjeżdża na wieś, aby odmienić swoje życie, i powoli odkrywa, co ją z tym wiejskim światem łączy, a co dzieli. Chciałem, żeby – używając metafory – ona po łokieć musiała włożyć rękę do tej krowiej macicy, żeby w to życie weszła z własnymi kosztami. Ale w telewizji tę historię uszminkowali, a ze wsi zrobili Sheraton.
„Blondynka" pokazuje nieprawdziwy obraz wsi?
A była pani kiedyś w oborze? Znam wieś, odwiedzam ją co tydzień. Wszystko, co pokazuje serial – łącznie z sypialnią głównej bohaterki – to Sheraton. A w Sheratonie nie odbywają się prawdziwe dramaty. Pierwsza zasada serialu brzmi: ma być pięknie. Ale na to nic nie mogłem poradzić, to odbywa się poza tekstem.
A z tekstu coś zniknęło?
Oczywiście! Dziesięć lat temu, pisząc scenariusz „Blondynki", wymyśliłem pewną oryginalność żywcem zerżniętą z „Bridget Jones”. Dałem bohaterce tzw. offy, czyli ona mówi np. „Jestem niezmiernie wdzięczna, że pan mi to załatwił”, a my słyszymy, że myśli: „A to skurwysyn, wiem, że będzie za to czegoś chciał”. Cały ten serial oparty był na offach. One mi zabrały trzy miesiące życia. Miały być śmieszne i jednocześnie wiele mówić o bohaterce. Pisałem je, posługując się bogatą literaturą – od Monteskiusza po Mularczyka. Kiedy telewizja zdecydowała się na produkcję, w pierwszym odruchu usunięto wszystkie offy. Bo utrudniały realizację i nie odpowiadały serialowemu schematowi.
Mówi pan tak, jakby się pan z tym psuciem dawno pogodził.
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Film jest moją miłością. Przyjeżdżałem do zrujnowanej powojennej Warszawy tylko po to, aby w kinie Palladium obejrzeć „Szarego lorda" albo „Mściwego jastrzębia”. Po bilety stało się sześć godzin w kolejce. Stałem, żeby zobaczyć inny świat. Jeździłem do Łodzi, do Szkoły Filmowej, a kiedy miałem 25 lat, do kin wszedł pierwszy film według mojego scenariusza. To było „Miasteczko”. Ale telewizja dzisiaj skazana jest na gorszość, bo gorszość ma większą oglądalność i przyciąga więcej reklamodawców. Widz chce tego, co jest mu bliższe – tandety dnia codziennego, korporacyjnej atmosfery, czegoś, co udaje prawdę, ale jest trochę piękniejsze, bo telewizja nie chce ranić ani zniechęcać nikogo.
Ale na świecie jest już wiele przykładów seriali, które wybiły się ponad schemat. „Rodzina Soprano", „Siedem stóp pod ziemią”, „Dr House”. I to są seriale cieszące się olbrzymią popularnością.
Amerykańskie stacje telewizyjne stać na ryzyko. Takie seriale są droższe i trudniejsze, a zysk niepewny. Ale przede wszystkim do takich seriali trzeba mieć autorów, którym się ufa. Kiedy napiszę książkę i pójdę z nią do wydawnictwa, redaktor ją przeczyta i powie: „Świetne, bierzemy" albo „Bardzo dziękuję, nie jesteśmy tym zainteresowani”. Żaden redaktor nie powie: „Chętnie, ale gdyby ją pan przerobił na komedię, usunął trzech bohaterów i zmienił zakończenie”. A od tego zaczyna się rozmowa w telewizji. W PRL było łatwiej? Była cenzura, ale to mieliśmy przećwiczone. Pisząc z Jerzym Janickim scenariusz „Domu”, wiedzieliśmy, jak daleko można się posunąć, mieliśmy pewną uświadomioną zdolność autocenzury i potrafiliśmy napisać to, co chcieliśmy tak, aby przez cenzurę nie zostało to usunięte. Ale nawet wtedy, gdy musieliśmy pójść na kompromis, to mimo wszystko nie były to tak daleko idące kompromisy jak dziś. „Blondynka” w wersji Julii Pietruchy to już nie jest pan? Nie ma powodu do rozpaczy, wręcz przeciwnie. 110 blondynek przeszło przez castingi i mam przekonanie, że wybrano najlepszą. Oglądam ten serial i myślę sobie, że to nie jest moja wizja, ale to też nie jest wizja, której bym się brzydził czy wstydził. Ja mam z tym serialem problemy, ale widać po oglądalności, że widzowie nie mają. Choć wieś tak nie wygląda.
Wizja z „Plebanii", „Ojca Mateusza” albo „Rancza” jest bliższa prawdy?
Oglądałem tylko „Ranczo". To jest zbiór scenek, humorystyczne pogaduchy, ale trudno to nazwać serialem.
Co trzeba wiedzieć o Polakach, aby napisać scenariusz serialu, który ogląda pięć milionów widzów?
Nie ma takiej tajemnej wiedzy. Nie można dać więcej, niż się samemu ma. Ja mam swoje doświadczenie. Dziś większość serialowych scenarzystów to ludzie młodzi. Ich doświadczenie jest korporacyjne, wakacyjne, akademickie, z podróży na Maderę. Moje doświadczenie sięga wojny. Najważniejsze wydarzenia w moim życiu rozegrały się, gdy miałem 13 lat.
Ale to nie jest doświadczenie milionów widzów. Oni mają właśnie doświadczenie korporacyjno- -maderowe.
To jest ich rzeczywistość, ich prawda i o tym chyba chcą oglądać seriale. Wszyscy twórcy mają tyle samo materiału niezależnie od czasu i miejsca. Czy to jest wojna w Sarajewie, czy spotkanie kolegów 10 lat po maturze, wszystko zależy od głębokości sondy, którą się w tę rzeczywistość zapuści.
Co jest takiego atrakcyjnego w nudnej wiejskiej rzeczywistości? Dlaczego ludzie tak chętnie ją oglądają? Tam jest więcej prawdy. I ta prawda jest podparta pejzażem, także wewnętrznym. Ludzie tam inaczej z sobą rozmawiają. Mają korzenie i to ujawniają. Niechęć miasta do wsi też jest jakąś prawdą.
To ostatnia bariera klasowa w Polsce?
Z całą pewnością ta bariera istnieje i niełatwo ją pokonać. Blondynka ma z tym problemy i także o przełamywaniu tej bariery jest jej historia.
Będzie sequel?
Czy widziała pani kiedyś sequel lepszy od oryginału? Druga część „Terminatora". Niech mnie pani nie wkurza. Nie mówię o technologii i efektach komputerowych. Nie znam żadnego sequela, który by spełnił oczekiwania widzów. Ani polskich, ani zagranicznych, ani moich własnych – od kontynuacji „Samych swoich” po drugą serię „Domu”. Jak pani widzi, jestem okrutnym pesymistą i zgorzkniałym starcem. I cała ta nasza rozmowa wygląda na wyznanie starego dziada, który postanowił się zemścić na życiu. Ale w sprawie kontynuacji tego serialu także jestem pesymistą. Nie chciałbym się przykuwać łańcuchem do świni, tak jak to zrobili bohaterowie jednego z odcinków „Blondynki”.
Andrzej Mularczyk, ur. 1930r. Dziennikarz, pisarz, dramaturg, scenarzysta filmowy i telewizyjny. Autor scenariuszy do m.in. „Samych swoich", „Domu”, „Kochaj albo rzuć”, „Katynia” i „Blondynki”.
Więcej możesz przeczytać w 24/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.