Potem – mówi – spróbowałaby ich przekonać, żeby nie wypowiadali się tak autorytatywnie o sprawach, o których nie mają pojęcia. Żeby nie gardłowali, że in vitro to kaprys kobiety, której nie chce się zajść w ciążę w sposób naturalny. Dla przykładu opowiedziałaby im własną historię: jak po pięciu latach bezskutecznych starań o dziecko zdecydowała się w końcu na zabieg in vitro, ale kolejne próby kończyły się fiaskiem i były okupione łzami, rozpaczą i pretensjami do losu. A jeszcze później spróbowałaby im wytłumaczyć, jaka była szczęśliwa, gdy w końcu zaszła w ciążę. – Ale powiedziałabym również, że to szczęście kosztowało około 25 tysięcy złotych. Na in vitro wydałam wszystkie zaoszczędzone przez lata pieniądze.
A na koniec Adrianna, menedżerka sieci restauracji w Warszawie, zadałaby politykom pytanie: co mają zrobić kobiety, których nie stać na opłacenie zabiegu? Jest bardzo ciekawa ich odpowiedzi.
Płaczę i spłacam kredytKoszty zapłodnienia pozaustrojowego metodą in vitro są ogromne. Jeden zabieg, w zależności od kliniki, kosztuje od 7 do 13 tysięcy złotych. – Najdroższe są leki hormonalne. Jeśli para ma szczęście i nie potrzebuje dużej ilości lekarstw, to może się zmieścić się w 9 tysiącach złotych. Jeśli jednak tego szczęścia nie ma, wówczas in vitro może ją kosztować nawet 16 tysięcy – mówi Barbara Mazur z Europejskiego Centrum Macierzyństwa Invimed. Problem jednak w tym, że ponieważ skuteczność in vitro wynosi od 15 do 40 proc., zabiegi zazwyczaj trzeba powtarzać, czasem wielokrotnie. A Narodowy Fundusz Zdrowia ich nie refunduje.
Dlatego, aby zapłacić za in vitro, 33-letnia Marta z Warszawy razem z mężem Tomaszem pożyczyła z Eurobanku 80 tysięcy złotych. Dużo, bo lekarze uprzedzali, że zapewne za pierwszym podejściem się nie uda. Prób było do tej pory sześć, wszystkie nieudane. Jedna zakończyła się poronieniem, a druga ciążą pozamaciczną. – Skoro dwa razy byliśmy już tak blisko, to w końcu zajdę w ciążę. Poza tym inni ludzie starają się o dziecko nawet pięć lat, a ja tylko dwa, więc nie poddaję się – mówi Marta.
Na szczęście stać ich na spłacanie wysokich rat kredytu (co miesiąc 2 tysiące), bo oboje nieźle zarabiają. – Ale nie jest nam lekko, bo przecież musimy jeszcze jakoś żyć. Na dodatek mam teraz takie okropne poczucie, że opłaty za in vitro to pieniądze wyrzucone w błoto, bo nie mamy z tego nic. Nadal nie mamy dziecka – Marta prawie płacze.Wydanych pieniędzy nie liczy 34-letnia Magdalena ze Śląska, która sprzedała mieszkanie po babci męża, by zapłacić za cztery podejścia do in vitro w klinice w Białymstoku. Każde kosztowało około 10 tysięcy złotych. W przeciwieństwie do Marty jej się jednak udało: 2,5 roku temu urodziła bliźnięta. – Nigdy nie było mi żal, że na czas starań o ciążę musieliśmy zrezygnować z wszelkich przyjemności i uciech, że na nic nie było nas stać. Nie było mi żal, bo mam Hanię i Milenę. I to jest ogromne szczęście – mówi dziś.
Magdalena doskonale jednak pamięta, co czuje kobieta, która pragnie mieć dziecko i nie może. – To jest potworne. Płacze, gdy widzi matki z dziećmi na placu zabaw. Nie chce się spotykać z koleżankami, które już urodziły. Cierpi, gdy na towarzyskich spotkaniach wszyscy rozmawiają o swoich pociechach, a ona jedna nie może nic powiedzieć. Wiem, bo sama przez to wszystko przeszłam. A jeśli jedyną przeszkodą są pieniądze? To musi być potworne.
Tylko dla bogatychDziś mało kto już pamięta, że pierwsze zabiegi in vitro w latach 80. ubiegłego wieku były w Polsce wykonywane bezpłatnie. Pacjentka leżała w państwowej klinice, a drogie leki hormonalne dostawała z należącej do szpitala apteki. Wszystko się zmieniło w 1992 roku, gdy ówczesny minister zdrowia Władysław Sidorowicz wydał rozporządzenie, z którego wynikało, że wszelkie zabiegi kosmetyczne oraz procedura in vitro nie są zabiegami medycznymi i nie mogą być finansowane ze środków publicznych. – W moim przekonaniu, wprowadzając te zmiany, rządzący chcieli doprowadzić do sytuacji, gdy bariery finansowe sprawią, iż zabieg in vitro w Polsce po prostu nie będzie wykonywany – mówi profesor Marian Szamatowicz, który w 1987 roku wraz ze zespołem po raz pierwszy w kraju doprowadził do porodu po leczeniu metodą in vitro.
Misterny plan się nie powiódł, ale boleśnie uderzył w ludzi niezamożnych. – A przecież ich pragnienie posiadania dziecka jest takie samo jak ludzi bogatych, a nawet większe. Tymczasem bariery finansowe nie pozwalają im skorzystać z nowoczesnych procedur. Często, gdy po wielu badaniach informuję pary, że ich jedyną szansą na ciążę jest zapłodnienie pozaustrojowe, mówią: „Panie profesorze, my nie mamy w tej chwili pieniędzy". Albo: „Będziemy zaciągali kredyty”. Proszę sobie wyobrazić, jak wielkie jest ich rozczarowanie, gdy na pytanie o największe powikłanie związane z tym zabiegiem muszę odpowiedzieć: największym powikłaniem jest to, że ciąży nie będzie – mówi profesor Szamatowicz.
– To jest okrucieństwo państwa, które mówi niepłodnym Polakom: wiem, jak wam pomóc, ale jeśli nie macie pieniędzy, to sorry, nie pomogę. A jak może się starać o in vitro osoba, która zarabia tysiąc albo nawet 2 lub 3 tysiące złotych miesięcznie? A przecież ona też płaci składki na ZUS i nie ma żadnych racjonalnych powodów, żeby ubezpieczalnia nie zapłaciła za zabieg. Skoro płaci za leczenie złamanej ręki, cukrzycy, dlaczego nie refunduje leczenia niepłodności? – pyta Barbara Szczerba ze stowarzyszenia Nasz Bocian, które zrzesza ludzi mających problem z płodnością. W Polsce, według różnych szacunków, może chodzić nawet o milion par.Cena nadziei
Za pierwszy zabieg w Białymstoku 34-letnia Hanna ze Szczecina zapłaciła pieniędzmi, które mąż zarobił na budowie w Norwegii. – Nie udało się i czułam się z tym fatalnie. Obarczałam siebie winą za to, że nie możemy mieć dzieci, i za to, że Marcin haruje jak wół, a ja go tak zawiodłam – opowiada dziś.
Rok później Hanna też pojechała do Norwegii. I tam ona, dziewczyna po studiach pedagogicznych, sprzątała mieszkania. – Płakać mi się chciało, jak sobie myślałam, że szoruję cudze kible po to, żeby stać mnie było na urodzenie dziecka. Bez przerwy zastanawiałam się, jak to jest, że inne kobiety zachodzą w ciążę bez żadnego wysiłku, a ja nie mogę – wspomina. Wszystko, co zarobili za granicą, wydali na dwa kolejne zabiegi. Gdy znowu się nie udało, zrezygnowali z dalszych prób. Ich małżeństwo nie wytrzymało podwójnego obciążenia: ogromnej determinacji, z jaką starali się o ciążę, i równoczesnej zaciętej walki o pieniądze. Są już ponad rok po rozwodzie.
Jeszcze inną historię opowiada 32-letnia Helena, pracownica państwowego urzędu w niewielkiej miejscowości w Warmińsko-Mazurskiem. Przeszła tylko jeden zabieg in vitro, drugiego na razie nie będzie, mimo że lekarz zaleca, by zrobić go jak najszybciej, bo Helena choruje na endometriozę, która z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wyniszcza jej organizm. – Za pierwszym razem wzięliśmy pożyczkę w banku i będziemy ją spłacać przez kolejne sześć lat. Teraz nie mamy już żadnej zdolności kredytowej. Co czuję? Rozpacz i bezsilność. I jeszcze złość, że muszę tak mocno walczyć o coś, co innym przychodzi bez trudu. Że muszę tak słono płacić za samą nadzieję na macierzyństwo – mówi Helena.
kiej kliniki Invimed, gdzie co roku przeprowadzanych jest około tysiąca zabiegów in vitro, wynika, że spora część pacjentów rezygnuje już po pierwszej nieudanej próbie. Ci, którzy zostają, zazwyczaj korzystają z pomocy rodziców albo biorą kredyty. Zdarza się również, że proszą o rozłożenie płatności na kilka miesięcy. Jakiś czas temu dyrekcja Invimedu zamieściła na swojej stronie internetowej kwestionariusz, w którym zadała pacjentom pytanie o ich dochody. – Okazało się, że około 40 procent osób, które wypełniły ankietę, nie było stać na in vitro – mówi Mazur. Podobnie jest w całej Polsce. Niektóre kliniki leczenia niepłodności we współpracy z bankami przygotowały nawet specjalne systemy ratalne, które umożliwiają pacjentom finansowanie drogich zabiegów.
Bo Polska to w tej chwili jeden z niewielu krajów w Europie – poza Rosją, Ukrainą, Rumunią, Mołdawią oraz Litwą – gdzie pacjenci pokrywają pełne koszty in vitro. W pozostałych państwach jest albo częściowo, albo całkowicie refundowane. W Niemczech ubezpieczyciel pokrywa koszty aż czterech cykli leczenia pacjentkom do 40. roku życia, podobnie jest na Słowacji i w Słowenii. W Holandii, Norwegii i Chorwacji refunduje się trzy cykle, na Węgrzech aż pięć, a w Hiszpanii refundacja jest całkowita, choć dotyczy jedynie zabiegów przeprowadzonych w publicznych ośrodkach. Francja pokrywa koszty in vitro bez żadnych ograniczeń.Wprawdzie premier Donald Tusk już w listopadzie 2008 r. zapowiadał, że zapłodnienie metodą in vitro powinno być częściowo refundowane, jednak od tamtej pory nic w tej sprawie nie drgnęło. W sejmowej zamrażarce od miesięcy leży kilka projektów dotyczących in vitro, ale tylko jeden z nich – autorstwa lewicy – przewiduje refundację. Szanse na to, że właśnie on zostanie przyjęty, są marne.
– W Polsce potrzebne są regulacje prawne, ale powinny one powstać bez ingerencji Kościoła katolickiego. Na całym świecie techniki rozrodu wspomaganego medycznie są traktowane jako jedna z metod leczenia bezpłodności i dokładnie tak samo powinny być traktowane również u nas – twierdzi profesor Marian Szamatowicz. Barbara Szczerba ze stowarzyszenia Nasz Bocian: – Ideałem byłoby oczywiście, gdyby państwo refundowało in vitro do skutku, ale jesteśmy realistami. Uważamy, że należałoby refundować wizyty u lekarza oraz niezwykle drogie leki hormonalne, a za in vitro, pobranie jajeczka i przechowywanie go pacjenci mogą płacić sami, tyle są w stanie unieść. Skoro są pieniądze na orliki, to i na in vitro powinny się znaleźć.
Zapomoga na dziecko
36-letniemu Mariuszowi z niewielkiej miejscowości w województwie podlaskim jeszcze dziś szklą się oczy, gdy opowiada, jak lekarz pomagał im przetrwać pięć zabiegów inseminacji i dwa in vitro. – Pan doktor ciągle powtarzał, że nie powinniśmy się martwić o pieniądze, bo nie są najważniejsze – wspomina. Dzięki doktorowi ma roczną córeczkę, a żona znowu jest w ciąży. Zaszła w nią bez żadnego wspomagania. Na zabiegi wydali wszystkie oszczędności, zapożyczyli się u rodziny i znajomych, wzięli też nieoprocentowane pożyczki w pracy. W sumie jakieś 20 tysięcy złotych. Wszystkie długi już oddali.
Szczęście miała też Karolina, filolog angielski z podwarszawskiego Piaseczna, której usunięto oba jajniki. Aby w przyszłości móc skorzystać z zapłodnienia pozaustrojowego, poprosiła lekarzy o pobranie komórek jajowych. Gdy okazało się, że zabieg kosztuje 8 tysięcy złotych, wpadła w panikę. W końcu za radą kolegi poprosiła w pracy o zapomogę. – W podaniu do dyrekcji opisałam swoją historię i zapytałam, czy nie mogliby mi pomóc. Po niecałych dwóch tygodniach dostałam zgodę naszej dyrektor personalnej. I choć przyznała mi tylko około 70 procent potrzebnej sumy, byłam jej niezmiernie wdzięczna. Resztę obiecał dołożyć narzeczony – opowiada.
Ale już dziś Karolina ma zmartwienie: nie wie, skąd weźmie w przyszłości pieniądze na in vitro. – To są gigantyczne sumy, nie na kieszeń zwykłego człowieka.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.