Na pierwszym miejscu mojej krótkiej listy znajduje się karczma U Leśnego, która zaraz po wejściu atakuje gościa wszechobecnymi rogami. Jelenie poroża są wszędzie, można się na nie nadziać. Nas nikt jednak na nic nie nadzieje, nikt nie zrobi z nas rogacza, bo w karcie U Leśnego ujrzałam prawdziwy jarmark cudów. To było niesamowite, przecież to miejsce jest poza sezonem po prostu zapomniane przez Boga i ludzi. Z dużą dozą nieufności zamówiłam gulasz z jelenia z haluszkami, będąc w gruncie rzeczy przekonana, że dostanę zwykłą wołowinę. To, co wylądowało na moim stole, nie tylko rozwiało moje obawy, ale wręcz spowodowało, że musiałam się uszczypnąć po raz pierwszy. Przed moimi oczami stał, parował i roztaczał cudowny zapach nie kociołek, lecz prawdziwy kocioł, z zawartością starczającą na dwa głębokie talerze z lekkim zapasem. Kocioł po brzegi wypełniony był najprawdziwszą, przepyszną jeleniną z podgrzybkami. Zapach był cudowny, a smak tego dania zakręcił mną pod samo drewniane sklepienie. Nieprawdopodobne natężenie mięsnych doznań za... 25 zł. Przesadziłam z ilością, zjadłam niemal wszystko, czym przekroczyłam wszelkie limity, ale to było tak intensywnie dzikie, pełne zapachu jałowca i mrocznego lasu, że po prostu grzechem byłoby oddać to danie do kuchni.
Następnego dnia spróbowałam jelenich rolad z boczkiem, apetycznych beczułek pełnych jeleniego smaku. Absolutnie boskie są U Leśnego zrazy z sarniny w sosie wiśniowym z rozmarynem i cząbrem. Danie na miarę kuchni Michelina. Na deser jabłecznik z antonówek, niemal identycznie pyszny jak ten, który dawno temu piekła dla mnie moja babcia. Tu uszczypnęłam się po raz drugi, bo Sylwester Bukowski, szef kuchni U Leśnego, ma zaledwie 25 lat i nie mógł przecież znać mojej babci. Właścicielem restauracji, jak nazwa wskazuje, jest leśnik, a do stołu podają jego dzieci. Jest rodzinnie, ciepło, serdecznie i życzliwie. Odwiedzałam tę restaurację codziennie, cztery dni z rzędu, bynajmniej nie dlatego, że nie było alternatywy.
Owszem, była, i to wcale nie gorsza, choć z kompletnie innej bajki. W ponoć najstarszej drewnianej budowli w Europie rezyduje w Bukowinie Tatrzańskiej Janosik, ale żaden tam z niego góral, jeno najzwyklejszy cepr. Z Wrocławia. Wygląda trochę jak z bajki, choć sama nie wiem, czy na pewno z dobrej. Ten rosły chłop, wyposażony przez naturę w niepokojąco długie blond włosy pod czapką, podaje najlepszą w okolicy pizzę, wielką jak stół. Na pizzy króluje nie tyle mięso, ile po prostu mięcho. Miałam wrażenie, że na moim placku umieszczono go cały kilogram. Pizza wiejska, jak radośnie nazwał ją pan Janosik, jest kwintesencją połączenia włoskiej tradycji z góralskimi potrzebami żywieniowymi. Nic dziwnego, że w lokalu praktycznie nie zamawia się żadnej innej potrawy, a na tych, którzy ku własnej zgubie próbują skłonić kucharza do przyrządzenia innego przysmaku, znacząco spogląda się z ukosa. Choć niektórych gości rzeczywiście można się wystraszyć, to samo miejsce jest zjawiskowe. Do jego dekoracji nie użyto absolutnie niczego, poza znakomicie oświetlonym, jasnym drewnem. Na podłodze leżą podświetlone, stare deski, doprowadzone do stanu świetności za pomocą wody z mydłem. Do tego proste stoły, proste krzesła i ogromny kominek. Pachnie drewnem, węglem drzewnym i palonym oregano. Podobno w sezonie w karcie pojawia się kuchnia góralska, ale ja z czystym sumieniem polecam i proponuję: zjedzcie u Janosika pizzę wiejską, zachwyćcie się cienkim ciastem i ciężkim nadzieniem, nabierzcie sił przed dalszą wyprawą w góry.
Przez doświadczenie w Bukowinie przeszłam suchą stopą, choć przyjechałam oczywiście do pracy, próbując w ramach „Kuchennych rewolucji" odmienić oblicze zupełnie innej restauracji, karczmy U Bartka. O niej jednak na razie ani słowa, niedługo zobaczycie sami, co tam się działo.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.