„Mąż nadużywał alkoholu. Kamil mnie bronił…”
Grażyna Glik, mama Kamila Glika
Do meczu Piasta z Wisłą Kraków pozostało mniej niż 24 godziny. To był wiosenny wieczór w Gliwicach. Ale ostatniego dnia kwietnia 2009 r. do mieszkania Kamila Glika wdarł się dźwięk telefonicznego dzwonka. Zadzwonił telefon Marty, narzeczonej. Mama piłkarza wydusiła z siebie tylko, że w Niemczech zawału serca dostał jego ojciec Jacek Glik. Zmarł nagle, w wieku 42 lat. Młodo. Jego syn, zadziorny obrońca Piasta, nie tak dawno wszedł w pełnoletność. I choć tata był wielkim kibicem lidera reprezentacji Polski, to nie zdążył obejrzeć jego meczu w seniorskiej piłce. Syn widział natomiast z bliska, jak ojciec przegrywa swój najważniejszy mecz. Przegrał go z rywalem bezwzględnym, który wykorzystuje każdy, najmniejszy nawet błąd. Przegrał z alkoholem. – Często nie było łatwo, bo mąż go nadużywał. W trakcie kłótni Kamil zawsze stawał po mojej stronie. Raz doszło do takiej awantury, że wziął piłkarskiego buta i cisnął nim w ojca. But uderzył w okno i rozbił szybę – zdradza w biografii Kamila Glika „Liczy się charakter” mama Grażyna Glik. Jastrzębie-Zdrój to miasteczko, jakich na Górnym Śląsku jest wiele. Ludzie są tam charakterni, wychowywani w kulcie pracy. A po pracy – szynk i piwo. Albo wódka. Jacek Glik pracował w kopalni. Lubił się napić. Kiedy Kamil był w podstawówce, zdecydował się wyjechać do Niemiec. Tam płacili lepiej i do tego w markach. A że rodzina Glików miała niemieckie korzenie, to z emigracją za Odrę nie było problemu. Zresztą paszport naszych zachodnich sąsiadów ma także piłkarz. – To dzięki dziadkowi, Walterowi Glückowi. Mieszkał w Opolu, Niemcy wcielili go do Wehrmachtu. Dostał papier, choć zawsze czuł się Polakiem – wyjaśnia Kamil. Lider włoskiego Torino wychował się na jastrzębskim osiedlu. Na takich blokowiskach łatwo popaść w złe towarzystwo. Jako dziecko Kamil Glik też nie był aniołkiem. Kradł owoce, wdawał się w bójki. Kupowana na melinach za parę złotych szmuglowana z Czech wódka, pozwalała dobrze się zabawić. A szaleć mógł, bo brakowało ojcowskiej ręki. Pan Jacek do rodzinnego domu wracał raz na dwa miesiące. Wspomnienia z tamtego okresu ma słodko-gorzkie. Słodkie smakiem niemieckich żelków, które tata przywodził z Reichu; gorzkie awanturami wszczynanymi podczas krótkich pobytów ojca. – Czasami musiała interweniować policja. Dla nich to była normalka, dla mnie natomiast najcięższe chwile – tłumaczy 28-latek. Ojciec wciąż pił. Dużo, coraz więcej. Próbował się leczyć, ale bez skutku. Pił, bo w Niemczech był samotny, a później pił, bo musiał. – Zawał zaskoczył całą rodzinę – wspomina reprezentant. Mimo to kilkanaście godzin po otrzymaniu dramatycznej informacji wyszedł na murawę stadionu przy ulicy Stefana Okrzei i rozegrał cały mecz z krakowską Wisłą. Piast zremisował 1:1.
„Przyrzekłem sobie, że nie będę jak ojciec”
Krzysztof Mączyński, reprezentant Polski
Mimo zakończonej tragicznie choroby ojca Glik nie jest abstynentem. Nie ukrywa, że od czasu do czasu lubi wypić sobie kilka piw albo dobre wino. Na przeciwnym biegunie jest Krzysztof Mączyński. Pomocnik Wisły Kraków, którego ojciec również choruje na chorobę alkoholową, aby nie pójść w jego ślady, przyrzekł sobie, że pić nie będzie. – Od święta sięgam po piwo z sokiem, ale okazja musi być naprawdę szczególna – przyznaje.
Raz spróbował wódki, to był pierwszy alkohol w jego życiu. Napił się po zdanym egzaminie na prawo jazdy, ale zwymiotował. Nauczka była wystarczająca. Cofnijmy się w czasie o dziesięć lat. Młody chłopak o sportowej sylwetce rozpakowuje tiry na budowie Galerii Krakowskiej. Później wykłada towary w Tesco, a jeszcze później jest pomocnikiem budowlanym w Hucie im. Sendzimira. Zamiast biegać za piłką, rozrabia beton, nosi pustaki. W 2006 r. po bardzo poważnej kontuzji kolana kariera Mączyńskiego stanęła pod znakiem zapytania. Ale nie tylko ból fizyczny przeszywał utalentowanego juniora „Białej Gwiazdy”. Jego życie zatruwała także choroba ojca. Mączyński senior jeszcze żyje. Mieszka z matką, chociaż oboje rozwiedli się kilkanaście lat temu. – Nikt nie chciał mu pomóc, jedynie była żona się nie odwróciła. Mama nie ma serca, żeby go wyrzucić – przyznaje 29-latek. Podobnie jak Jacek Glik, jego ojciec kilkukrotnie próbował się leczyć, ale bez skutku. Małego Krzysia wychował brat matki. – Zastąpił mi prawdziwego tatę. A dziś to on jest tym prawdziwym. I do tego najwierniejszym kibicem – przyznaje „Mąka”, który w końcu sam wziął na siebie obowiązki ojca. Już jako nastolatek zaopiekował się przyrodnim rodzeństwem. Chłopcem i dziewczynką. Rodzeństwo ma innego tatę, który uciekł do kolejnej kobiety. Piłkarzowi to nie przeszkadza. Pomaga, doradza. Wie, że jest traktowany jak autorytet. – Brat jest we mnie wpatrzony jak w obraz. Zrobię wszystko, aby w życiu osiągnęli sukces – deklaruje ulubieniec Adama Nawałki.
„po śmierci mamy Kuba nie jadł przez pięć dni”
Felicja Brzęczek, babcia Jakuba Błaszczykowskiego
13 sierpnia 1996 r. wydarzyła się tragedia. Właśnie wtedy Zygmunt Błaszczykowski zabił nożem swoją żonę Annę. Świadkiem makabrycznej zbrodni był dziesięcioletni wówczas Kuba. „Bawię się klockami, jest uchylone okno i naglę słyszę rozmowę. Wiem, kto rozmawia, zamarłem, i słyszę, jak się kłócą. I słyszę: »A masz, ty kur…«. I krzyk: »Aaa!«. Wybiegłem, jak stałem. I widzę, jak mama leży w rowie, i widzę, jak ojciec odchodzi (…). Wróciłem do niej i zacząłem jej dotykać, taki specyficzny zapach się unosił. Myślałem, że to mleko się wylało. Wziąłem ją za rękę, a moje dwa czy trzy palce wpadły do rany. Wtedy wiedziałem, że jest niedobrze. Wydaje mi się, że mama zmarła mi na rękach. Trzy ostatnie wdechy wzięła i już nic. Cisza” – tak z ogromnym bólem tamten tragiczny dzień opisał w swojej autobiografii Błaszczykowski. Przez wiele lat tragedia byłego kapitana kadry narodowej była tajemnicą. Skrzydłowy Borussii Dortmund długo nie chciał się otworzyć i spotkać z demonami przeszłości. Na szczery wywiad zdecydował się dopiero w 2010 r. O wszystkim opowiedział dziennikarzowi Telewizji Polskiej Krzysztofowi Ziemcowi w programie „Niepokonani”. – Przez wiele lat był to dla mnie temat, o którym chciałem zapomnieć. To piętno będzie mi towarzyszyło do końca życia. Oddałbym wszystko, żeby mama dalej żyła. To, co się wtedy wydarzyło, odmieniło moje życie o 180 stopni. Inaczej zacząłem myśleć – mówił. Jak wspominała babcia Kuby, Felicja Brzęczek, po domowej tragedii Błaszczykowski nie jadł i nie wstawał z łóżka przez pięć dni. Powrót do świata żywych zawdzięcza właśnie babci i wujkowi Jerzemu Brzęczkowi, niegdyś także kapitanowi reprezentacji Polski. 16 lat po tragedii Kuba pochował biologicznego ojca. Chociaż razem z bratem Dawidem nie utrzymywał kontaktu z Zygmuntem, który wcześniej opuścił więzienie, to w 2012 r. wziął udział w pogrzebie w Kłobucku. Trzy lata później na rynku pojawiła się autobiografia „Kuba”. Tą publikacją Błaszczykowski zamknął najboleśniejszy etap swojego życia.
„Arek czasem coś ukradł, czasem podpalił”
Łukasz Milik, brat Arkadiusza Milika
Gdy reprezentant kraju tłumaczy, że w złe towarzystwo popadł w wieku… pięciu lat, to brzmi zabawnie, ale reszta jest serio: drobne kradzieże, osiedlowe bójki, palenie papierosów, a nawet podpalanie. A przecież mówimy o pięciolatku. – Brat miał sporo za uszami. Kilka numerów wywinął takich, że szkoda słów – mówi Łukasz Milik, brat Arkadiusza, dziś gwiazdy Ajaxu Amsterdam. Trzepak, czyli po śląsku klopsztanga, i pospawana z rurek bramka – to dziecięcy świat Milika. Tam, oczekując w złości na starszego o siedem lat brata, który nie pozwalał młodemu grać w piłkę z większymi chłopakami, spotkał nieodpowiednich kolegów. – Zadziora był, a starsi chłopcy takich lubią. Na osiedlu świetnie dawał sobie radę – wspomina Krzysztof Buffi, były piłkarz Rozwoju Katowice. Chłopak z Tych nogi musiał wykorzystywać nie tylko do gry w piłkę, ale także do przeskakiwania kłód rzucanych mu przez życie. Złość, która w nim kipiała, rodziła się w domu. Ojciec pił. Zdarzały się awantury. Kiedy Milik miał sześć lat, tata opuścił matkę i synów. I kto wie, gdzie skończyłby zbuntowany dzieciak, gdyby nie sąsiad, Sławomir Mogilan, niegdyś pomocnik Szombierek Bytom. Dziś Milik mówi o nim jak o drugim ojcu. – A właściwie pierwszym, bo tego biologicznego w najważniejszych momentach nie było. Mogilan wziął mnie do domu, pomagał finansowo, zawsze obdarzał czasem. Traktuje mnie jak syna, a ja jego jak tatę – mówi zawodnik. U Mogilana spędzał każdą wolną chwilę, nawet Wigilie. To on zabrał z podwórka zdolnego chłopca, na którego kumple wołali „Wiesiu”, i zaprosił go na trening Rozwoju. Od tamtego momentu stali się rodziną. – To Mogilan wychował Arka. Biologiczny ojciec później się do niego odzywał, ale ten kontakt był bardzo rzadki – wyjaśnia Dariusz Czernik z katowickiego Sportu. Gdy dwa lata temu, przygotowując reportaż o Miliku, zadzwoniłem do Mogilana, był bardzo zakłopotany. Obiecał, że zastanowi się nad rozmową, wybierze miejsce spotkania. To był jedyny raz, gdy odebrał telefon. Kiedy zapytałem Arka dlaczego, odparł z uśmiechem: – Bo on ten czas, miłość i zaangażowanie włożył we mnie nie dla samego siebie, ale dla mnie.
„Z nerwów Kamil obgryzał paznokcie. Do krwi”
Ireneusz Zawadzki, były kierownik Legii
Kamil Grosicki o mało nie przegrał kariery. Skrzydłowy Rennais od dziesięciu lat jest uzależniony od hazardu. Przegrane kwoty liczone są w milionach. – Jako 19-latek miał na karku dług sięgający 300 tys. zł… – wspomina jeden z byłych pracowników Legii. Grosicki nawet dziś nie ukrywa, że czasami zdarza mu się zakręcić kulką. Kontroluje się jednak bardziej niż w szalonych czasach gry w stolicy. – Kamila znacznie łatwiej było spotkać przy stole w kasynie niż na treningu. W trakcie zagranicznych obozów, gdy nie mógł obstawiać, z nerwów obgryzał paznokcie – mówi Ireneusz Zawadzki, wieloletni kierownik drużyny. To m.in. on spłacał długi Grosickiego, wożąc torby pieniędzy do Szczecina. Gigantyczną rolę w akcji ratowania młodego zawodnika odegrał także drugi trener „Wojskowych” Jacek Magiera. Dzieciństwo Kamila Grosickiego nie należało do tych serialowych. Chłopaka ze Szczecina długi okres wychowywała babcia. Mama znalazła zatrudnienie w hotelu w Świnoujściu, w domu bywała tylko na weekendy. Kiedy Kamil miał 12 lat, jego rodzice się rozstali. Ojciec wyjechał do rodziny do Włoch, matka została sama z synem. Po pięciu latach wrócili do siebie – ze względu na syna, który objawiał wielki piłkarski talent. Mimo to nie ustrzegli chłopaka przed pokusami. – Wszystko zaczęło się, gdy do kasyna zabrali mnie starsi koledzy. W kilkanaście minut wygrałem kilkaset złotych i pokochałem tę białą kulkę – szczerze wspomina Grosicki. Swoje zrobiło też towarzystwo, które jak ćma do światła lgnęło do zarabiającego spore kwoty piłkarza – a „Grosik” pił, bawił się i stawiał. Z nim bawiło się całe miasto. Legia wielokrotnie próbowała ratować młodego piłkarza. Grosicki został m.in. wysłany do Starych Juch na terapię dla uzależnionych. Kiedy to nie poskutkowało, wypożyczono go do spokojnego szwajcarskiego Sionu. Ale tam Kamil spóźniał się na treningi, dwukrotnie spowodował stłuczkę, jeżdżąc bez prawa jazdy. Dopiero w Białymstoku, pod czujnym okiem prezesa Jagiellonii Cezarego Kuleszy, spacyfikowano szalone zapędy pomocnika. Ostatnio Grosicki zwolnił. Przynajmniej w życiu. Ma żonę Dominikę, córkę Maję (wychowuje także jej syna z poprzedniego małżeństwa, Marcela). Współpracuje z psychologiem, częściej niż na mieście przesiaduje na domowej kanapie, w Rennais odnalazł swoje miejsce na ziemi. – Ale nigdy nie wyleczę się z hazardu. Można z tym żyć, ale pozbyć się tego uzależnienia nie – przyznaje szczerze i dodaje z uśmiechem: – Najważniejsze jednak wstać z kolan. I to mimo każdego życiowego problemu. Ja wstałem. I dziś jestem w reprezentacji, zagram na Euro, spełniam marzenia. W końcu wygrałem.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.