Zawsze dążyłem do tego, aby nazwisko „Quentin Tarantino” stało się marką. Aby kinomani czekali na moje kolejne tytuły i wiedzieli, czego można się po nich spodziewać – mówił mi kiedyś reżyser. Udało się. Jednak oglądając „Pewnego razu… w Hollywood”, jego nową propozycję, można odnieść wrażenie, że coś się w nim wypaliło. Że nawet Quentin Tarantino ma limit buńczucznej energii i teraz za kamerę wiodą go sentymenty. A jego zmęczenie jest udziałem całej generacji dawnych zapaleńców z wypożyczalni kaset VHS bezradnie obserwujących, jak wypiera ich nowe, cyfrowe pokolenie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.