Rozmowa z Radosławem Sikorskim, kandydatem Platformy Obywatelskiej na ministra spraw zagranicznych
"Wprost": Przypomina pan trochę Andrzeja Gołotę.
Radosław Sikorski: Przeszedłem operację rozwiercania zatok i prostowania przegrody nosowej, w wyniku której mam nos jak po walce z Mikiem Tysonem. Bardzo niedyplomatycznie to wygląda.
– Psychicznie też się pan czuje poobijany?
– Faktycznie, nie jest przyjemne, gdy człowiek jest publicznie o coś oskarżany, ale nie może się bronić, bo nie wie, o chodzi.
– Jako polityk musi się pan liczyć z atakami.
– Ale prawo do obrony dobrego imienia mają nawet politycy. Rozmawiałem na ten temat z rzecznikiem praw obywatelskich, który przyznał, że sytuacja z punktu widzenia moich praw obywatelskich była przez pewien czas niepokojąca.
– Domyśla się pan, z czym mogą być związane zarzuty prezydenta?
– Tak, teraz już wiem. Chodzi o cechy mojego charakteru, których pan prezydent nie aprobuje. Wziąłem sobie to do serca i zamierzam pracować nad sobą.
– Rozmowa z Donaldem Tuskiem po jego spotkaniu z prezydentem to panu rozjaśniła?
– Donald Tusk powiedział wyraźnie, że niczego dyskwalifikującego nie usłyszał. Co nie było dla mnie zaskoczeniem, bo sam najlepiej znam swoją przeszłość i wiem, że nie ma w niej niczego kompromitującego. Poza tym gdyby chodziło o poważne sprawy, powiadomiono by prokuraturę, a nie media, albo przynajmniej wszczęto by procedurę odebrania mi dostępu do tajemnicy państwowej. Tymczasem ja mam najwyższe możliwe dopuszczenia do spraw ściśle tajnych, zarówno polskie, jak i NATO-wskie.
– Pojawiły się plotki, że chodzi o jakieś pokłosie prowadzonej przeciwko panu w latach 90. akcji "Szpak"?
– Przypominam, że jestem najlepiej udokumentowaną ofiarą WSI, które prowadziły akcję dyskredytowania mnie w latach 1992-1995. Rzeczywiście, mam powody sądzić, że Antoni Macierewicz puścił tym tropem grupę hakową.
– Będą jakieś owoce pracy tej grupy hakowej?
– Pewnie puszczą przeciekiem jakieś rewelacje typu "tajny agent doniósł tajną depeszą, że figurant Sikorski piętnaście lat temu rozmawiał na raucie z dyplomatą, którego podejrzewamy, że jest agentem". Jednocześnie powtarzam to, co napisałem we wstępie do teczki "Szpak", którą umieściłem na swojej stronie internetowej: nigdy nie miałem żadnych niestosownych kontaktów z żadnymi przedstawicielami obcych państw. Jeśli ktoś zasugeruje inaczej, dam mu możność udowodnienia swych słów w sądzie.
– Macierewicz miał grupę hakową?
– Takie sygnały do mnie dochodziły. Dlatego uważam, że trzeba będzie sprawdzić, co przez ostatnie miesiące działo się w służbach wojskowych.
– Z otoczenia prezydenta dotarły do "Wprost" sygnały, że musiał pan odejść, bo wprowadził pan Lecha Kaczyńskiego w błąd. Przez osiem miesięcy miał pan łudzić prezydenta, że pewien Polak ma objąć wysokie stanowisko międzynarodowe. A potem prezydent dowiedział się, że sprawa jest nieaktualna.
– Sądzę, że to są właśnie sprawy, które warto by wyjaśnić przy butelce dobrego czerwonego wina. Przykro mi, że w tej sprawie, tak jak w paru innych, wprowadzono pana prezydenta w błąd.
– O co chodzi?
– Już od lata 2006 r. czyniłem zabiegi, aby gen. Franciszek Gągor został szefem Komitetu Politycznego NATO, czyli osobą numer trzy w Pakcie Północnoatlantyckim. Zresztą taką perspektywę kadrową kreśliłem dla niego już wtedy, gdy rekomendowałem go prezydentowi na stanowisko szefa sztabu. Tymczasem ktoś błędnie poinformował Lecha Kaczyńskiego, że proponuję generała Gągora na głównodowodzącego NATO. Byłoby to rzeczywiście błędem, bo to stanowisko zawsze obejmuje Amerykanin. Jednak komuś udało się przekonać pana prezydenta, że mamiłem go nierealistyczną wizją awansu dla Polaka. Więcej okoliczności takich nieporozumień podaję w książce "Strefa zdekomunizowana".
– Ktoś urabiał prezydenta przeciwko panu?
– Co najmniej od czasu „Cesarza" Ryszarda Kapuścińskiego wiemy, że w każdym pałacu są intryganci. To natura takich instytucji.
– Może minister Aleksander Szczygło, który ostatnio nazwał pana "zdrajcą"?
– Sądzę, że niektórzy źle odreagowali porażkę. Ale ja hołduję zasadzie, że w chwili zwycięstwa należy okazać wspaniałomyślność. Platforma naprawdę chce wprowadzić do polityki nowy styl.
– Uwierzyłbym, gdybym nie pamiętał, że pod adresem swoich dawnych kolegów z PiS mówił pan o "dorżnięciu watahy".
– W atmosferze wiecu i kampanii wyborczej użyłem sienkiewiczowskiej metafory batalistycznej. Miał to być komentarz do śmiałego manewru Donalda Tuska, który wygraną debatą z premierem odwrócił bieg wyborów.
– Komentarz trochę obraźliwy.
– "Jeszcze jedna bitwa i dorżniemy watahy" miało oznaczać: „Donaldzie, wygraj z Kwaśniewskim, a zwycięstwo będzie nasze". Nikogo konkretnego nie miałem na myśli, a inni nasi konkurenci nie wzięli tego do siebie.
– Dziś by pan te słowa powtórzył?
– Z perspektywy tego, jak została zinterpretowana, przyznaję, że metafora była za mocna. Przyjąłem ataki na mnie jako pokutę za moje grzechy i w związku z zakończeniem kampanii wyborczej proszę oponentów o nowe otwarcie.
– Czy po tej metaforze, a także po tym, co prezydent ostatnio powiedział o panu, będzie możliwa pana z nim współpraca, jeśli zostanie pan szefem MSZ?
– Dla mnie praca na rzecz prezydenta wolnej Polski będzie czymś naturalnym i zaszczytnym. W sprawach państwowych nie ma miejsca na osobiste emocje.
– A współpraca z Anną Fotygą, która w Kancelarii Prezydenta będzie zapewne odpowiadała za politykę zagraniczną?
– Będę wdzięczny, jeśli pani minister Fotyga podzieli się ze mną doświadczeniem na temat funkcjonowania ministerstwa i kontaktów z zagranicznymi partnerami. Wiele ataków na nią, zwłaszcza z samego resortu, było grubą nielojalnością.
– I nie będzie "defotygizacji" MSZ?
– My w platformie naprawdę chcemy przekonać młodzież, że wreszcie zaczną obowiązywać konkurencyjne zasady awansu zawodowego i społecznego. Jako minister obrony udowodniłem, że podejmując decyzje kadrowe, robiłem to z poszanowaniem przepisów i bez upokarzania ludzi.
Radosław Sikorski: Przeszedłem operację rozwiercania zatok i prostowania przegrody nosowej, w wyniku której mam nos jak po walce z Mikiem Tysonem. Bardzo niedyplomatycznie to wygląda.
– Psychicznie też się pan czuje poobijany?
– Faktycznie, nie jest przyjemne, gdy człowiek jest publicznie o coś oskarżany, ale nie może się bronić, bo nie wie, o chodzi.
– Jako polityk musi się pan liczyć z atakami.
– Ale prawo do obrony dobrego imienia mają nawet politycy. Rozmawiałem na ten temat z rzecznikiem praw obywatelskich, który przyznał, że sytuacja z punktu widzenia moich praw obywatelskich była przez pewien czas niepokojąca.
– Domyśla się pan, z czym mogą być związane zarzuty prezydenta?
– Tak, teraz już wiem. Chodzi o cechy mojego charakteru, których pan prezydent nie aprobuje. Wziąłem sobie to do serca i zamierzam pracować nad sobą.
– Rozmowa z Donaldem Tuskiem po jego spotkaniu z prezydentem to panu rozjaśniła?
– Donald Tusk powiedział wyraźnie, że niczego dyskwalifikującego nie usłyszał. Co nie było dla mnie zaskoczeniem, bo sam najlepiej znam swoją przeszłość i wiem, że nie ma w niej niczego kompromitującego. Poza tym gdyby chodziło o poważne sprawy, powiadomiono by prokuraturę, a nie media, albo przynajmniej wszczęto by procedurę odebrania mi dostępu do tajemnicy państwowej. Tymczasem ja mam najwyższe możliwe dopuszczenia do spraw ściśle tajnych, zarówno polskie, jak i NATO-wskie.
– Pojawiły się plotki, że chodzi o jakieś pokłosie prowadzonej przeciwko panu w latach 90. akcji "Szpak"?
– Przypominam, że jestem najlepiej udokumentowaną ofiarą WSI, które prowadziły akcję dyskredytowania mnie w latach 1992-1995. Rzeczywiście, mam powody sądzić, że Antoni Macierewicz puścił tym tropem grupę hakową.
– Będą jakieś owoce pracy tej grupy hakowej?
– Pewnie puszczą przeciekiem jakieś rewelacje typu "tajny agent doniósł tajną depeszą, że figurant Sikorski piętnaście lat temu rozmawiał na raucie z dyplomatą, którego podejrzewamy, że jest agentem". Jednocześnie powtarzam to, co napisałem we wstępie do teczki "Szpak", którą umieściłem na swojej stronie internetowej: nigdy nie miałem żadnych niestosownych kontaktów z żadnymi przedstawicielami obcych państw. Jeśli ktoś zasugeruje inaczej, dam mu możność udowodnienia swych słów w sądzie.
– Macierewicz miał grupę hakową?
– Takie sygnały do mnie dochodziły. Dlatego uważam, że trzeba będzie sprawdzić, co przez ostatnie miesiące działo się w służbach wojskowych.
– Z otoczenia prezydenta dotarły do "Wprost" sygnały, że musiał pan odejść, bo wprowadził pan Lecha Kaczyńskiego w błąd. Przez osiem miesięcy miał pan łudzić prezydenta, że pewien Polak ma objąć wysokie stanowisko międzynarodowe. A potem prezydent dowiedział się, że sprawa jest nieaktualna.
– Sądzę, że to są właśnie sprawy, które warto by wyjaśnić przy butelce dobrego czerwonego wina. Przykro mi, że w tej sprawie, tak jak w paru innych, wprowadzono pana prezydenta w błąd.
– O co chodzi?
– Już od lata 2006 r. czyniłem zabiegi, aby gen. Franciszek Gągor został szefem Komitetu Politycznego NATO, czyli osobą numer trzy w Pakcie Północnoatlantyckim. Zresztą taką perspektywę kadrową kreśliłem dla niego już wtedy, gdy rekomendowałem go prezydentowi na stanowisko szefa sztabu. Tymczasem ktoś błędnie poinformował Lecha Kaczyńskiego, że proponuję generała Gągora na głównodowodzącego NATO. Byłoby to rzeczywiście błędem, bo to stanowisko zawsze obejmuje Amerykanin. Jednak komuś udało się przekonać pana prezydenta, że mamiłem go nierealistyczną wizją awansu dla Polaka. Więcej okoliczności takich nieporozumień podaję w książce "Strefa zdekomunizowana".
– Ktoś urabiał prezydenta przeciwko panu?
– Co najmniej od czasu „Cesarza" Ryszarda Kapuścińskiego wiemy, że w każdym pałacu są intryganci. To natura takich instytucji.
– Może minister Aleksander Szczygło, który ostatnio nazwał pana "zdrajcą"?
– Sądzę, że niektórzy źle odreagowali porażkę. Ale ja hołduję zasadzie, że w chwili zwycięstwa należy okazać wspaniałomyślność. Platforma naprawdę chce wprowadzić do polityki nowy styl.
– Uwierzyłbym, gdybym nie pamiętał, że pod adresem swoich dawnych kolegów z PiS mówił pan o "dorżnięciu watahy".
– W atmosferze wiecu i kampanii wyborczej użyłem sienkiewiczowskiej metafory batalistycznej. Miał to być komentarz do śmiałego manewru Donalda Tuska, który wygraną debatą z premierem odwrócił bieg wyborów.
– Komentarz trochę obraźliwy.
– "Jeszcze jedna bitwa i dorżniemy watahy" miało oznaczać: „Donaldzie, wygraj z Kwaśniewskim, a zwycięstwo będzie nasze". Nikogo konkretnego nie miałem na myśli, a inni nasi konkurenci nie wzięli tego do siebie.
– Dziś by pan te słowa powtórzył?
– Z perspektywy tego, jak została zinterpretowana, przyznaję, że metafora była za mocna. Przyjąłem ataki na mnie jako pokutę za moje grzechy i w związku z zakończeniem kampanii wyborczej proszę oponentów o nowe otwarcie.
– Czy po tej metaforze, a także po tym, co prezydent ostatnio powiedział o panu, będzie możliwa pana z nim współpraca, jeśli zostanie pan szefem MSZ?
– Dla mnie praca na rzecz prezydenta wolnej Polski będzie czymś naturalnym i zaszczytnym. W sprawach państwowych nie ma miejsca na osobiste emocje.
– A współpraca z Anną Fotygą, która w Kancelarii Prezydenta będzie zapewne odpowiadała za politykę zagraniczną?
– Będę wdzięczny, jeśli pani minister Fotyga podzieli się ze mną doświadczeniem na temat funkcjonowania ministerstwa i kontaktów z zagranicznymi partnerami. Wiele ataków na nią, zwłaszcza z samego resortu, było grubą nielojalnością.
– I nie będzie "defotygizacji" MSZ?
– My w platformie naprawdę chcemy przekonać młodzież, że wreszcie zaczną obowiązywać konkurencyjne zasady awansu zawodowego i społecznego. Jako minister obrony udowodniłem, że podejmując decyzje kadrowe, robiłem to z poszanowaniem przepisów i bez upokarzania ludzi.
Więcej możesz przeczytać w 46/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.