Skoro 82 proc. Polaków popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, a konstytucja - wbrew bezpośrednim wyborom - daje mu iluzoryczną władzę, głęboki sens ma stworzenie partii prezydenckiej i uczynienie Kwaśniewskiego naprawdę odpowiedzialnym za polskie sprawy. Tak twierdzą zwolennicy stworzenia nowej partii centrowej pod patronatem Kwaśniewskiego lub z jego udziałem. Ma to sens tym bardziej, że dla 60 proc. Polaków żadne ugrupowanie nie jest godne zaufania. Jako bodaj jedyny polityk establishmentu Kwaśniewski może też liczyć na masowe poparcie elektoratu niezadowolonego z reform, do którego odwołują się populiści. Paradoksalnie, nie są to argumenty za prezydencką partią, lecz za prezydentem.
Bezpartyjny Blok Wspierania Nie Wiadomo Czego
"Nie rozmawiacie z jakimś piłsudczykiem, tylko z Piłsudskim" - mawiał zirytowany marszałek, kiedy nazbyt go utożsamiano ze zbudowanym na jego dokonaniach obozem politycznym. Miał powody, by się od tego obozu odcinać. O ile od Piłsudskiego do dziś można się uczyć strategii politycznej i filozofii państwa, o tyle piłsudczycy tylko rozmieniali na drobne osiągnięcia patrona. Byli polityczną koterią, promującą niekompetentnych w rządzeniu krajem oficerów, którzy rady na wszystko szukali w mnożeniu urzędników i tworzeniu państwowych monopoli.
Piłsudczycy nie są wyjątkiem.
Ruchy budowane wokół osoby charyzmatycznego przywódcy, zwłaszcza wokół przywódcy będącego już u władzy, z reguły przyciągają polityczne miernoty i karierowiczów. W III RP tak było z Lechem Wałęsą, pod którego skrzydłami powołano nawiązujący do piłsudczykowskiej tradycji Bezpartyjny Blok Wspierania Reform (w wersji piłsudczykowskiej chodziło o wspieranie rządu). Później próbowano zbudować wokół Wałęsy partię kadrową (też nieprzypadkowe nawiązanie do pierwszej kadrowej Piłsudskiego), czyli Chrześcijańską Demokrację III Rzeczypospolitej Polskiej. Wyszła z tego zaledwie kadróweczka. Z partią Aleksandra Kwaśniewskiego może być podobnie, bo już pod tę inicjatywę podczepili się zgrani do cna politycy, weterani licznych rozłamów i procesów integracyjnych oraz skompromitowani byli ministrowie.
Zamiast namawiać prezydenta, żeby trwonił swoje atuty, ręcząc przed wyborcami za czeredę potakiwaczy, która w jego imieniu ma odpowiednio podnosić rękę w parlamencie, pozwólmy mu po prostu, aby podejmował ważne decyzje sam. Będzie wtedy wiadomo, komu dziękować, a kogo przeklinać.
Bezwładza zamiast silnej władzy
Strach przed silnym przywództwem od wieków jest zmorą polskiej polityki - już dawna szlachta nie widziała większego zagrożenia dla Rzeczypospolitej niż absolutum dominium i na wszelki wypadek uniemożliwiła monarsze podejmowanie wszelkich decyzji. Nie mądrzejsi okazali się politycy II RP: przewidując, że Piłsudski łatwo może sięgnąć po prezydenturę, na wszelki wypadek rozmyli władzę w Sejmie, tworząc system nieustającego kryzysu rządowego. Identyczna obawa - tym razem przed Lechem Wałęsą - sparaliżowała u zarania system władzy III Rzeczypospolitej. Kierując się wymogami aktualnej walki politycznej, twórcy III RP doprowadzili do ustrojowego absurdu: prezydent jest wprawdzie wybierany bezpośrednio przez naród, ale jego uprawnienia nie są większe niż w krajach, gdzie wyboru dokonuje parlament.
I w drugiej, i w trzeciej RP kierowano się zasadą: jeśli on ma rządzić (Piłsudski, Wałęsa), to lepiej, żeby nie rządził nikt. I w obu wypadkach doprowadzono do patologii. Wałęsa - pozbawiony uprawnień na miarę swych ambicji - rekompensował to sobie, szukając wpływów w służbach specjalnych i mediach (w istocie miał więcej władzy jako Wałęsa niż jako prezydent). Józef Piłsudski w końcu dokonał zamachu stanu, ale to, jak zachował się po nim, było jego największym i najbardziej szkodliwym w skutkach błędem. Zamiast wziąć pełnię władzy, uchylił się, oddając ją zbieraninie swoich zwolenników. Rządził zza ich pleców, poza konstytucyjnymi mechanizmami, zostawiając po sobie chaos ni to demokracji, ni to autorytaryzmu bez autorytetu.
Obecnie, kiedy przed Polską piętrzą się problemy wymagające śmiałych decyzji (m.in. uproszczenie i obniżenie podatków, prywatyzacja i reprywatyzacja, ograniczenie socjalnego garbu wiszącego nad budżetem), logika nakazywałaby uprościć system władzy i uczynić go maksymalnie skutecznym. Tymczasem jako receptę podsuwa się prezydentowi pomysł, aby i on, śladem przywódców "Solidarności", roztrwonił swój kapitał społecznego zaufania w partyjnej ruletce.
Prezydent bierze wszystko
Polskie życie polityczne cierpi na chroniczny brak odpowiedzialności. Zrzuca się winę na koalicjanta, na słabość parlamentarnego zaplecza, na sabotaż ze strony opozycji, ale kiedy przychodzi do konkretów, okazuje się, że nasi politycy najlepiej czują się wtedy, gdy nie wiadomo, kto za co odpowiada. Lęk przed silną, sprawną władzą płynie z konformizmu i małości kreujących naszą politykę partyjniaków.
Nie ma chyba na świecie kraju, w którym bardziej obawiano by się władzy i bardziej dbano o wolności obywatelskie niż w Stanach Zjednoczonych. I tam właśnie stworzono system władzy, który można uważać za modelowy - dający jednej osobie pełnię władzy wykonawczej i zarazem poddający ją pełnej kontroli. Prezydent Stanów Zjednoczonych nie musi negocjować w sprawie obsadzenia stanowisk w administracji. Nie ma tu żadnych partyjnych targów, umów koalicyjnych, frakcyjnych sporów - każda nominacja należy do prezydenta i każdego nominowanego przez siebie urzędnika może on w każdej chwili odwołać bez tłumaczenia się przed kimkolwiek. Nie ma tu wątpliwości, kto jest autorem sukcesów i kto ponosi odpowiedzialność za porażki. I nie zdarza się, aby wówczas mówił: tyle dobrego chciałem zrobić, ale mi nie pozwolili!
Podobny w działaniu jest system brytyjski, choć tam władza należy do premiera (funkcje głowy państwa, o ograniczonych do reprezentacji uprawnieniach, pełni monarcha). Kiedy do polskich elit politycznych dotarła wreszcie świadomość, że trzeba jakoś wzmocnić władzę wykonawczą, postanowiono wzmacniać premiera, a nie prezydenta. Był to zły wybór. Za prezydentem stoi w Polsce naród, który go wskazał w wyborach bezpośrednich, za premierem - wybrani według proporcjonalnej ordynacji parlamentarzyści, skupieni na zawieraniu zgniłych kompromisów zamiast na rzeczywistym rządzeniu.
Gdy powszechna staje się świadomość, że wyczerpał się już nie tylko ten czy ów polityczny układ, ale cała polityczna elita, a nawet, że skończyły się ustrojowe możliwości III RP i trzeba powołać do życia IV Rzeczpospolitą, prezydent nie powinien słuchać podszeptów tych, którzy chcą go zredukować do roli patrona jeszcze jednej partii. Tym bardziej że partia ta byłaby kolejnym azylem dla zgranych politykierów, a sam patron po nadaniu partii rozpędu miałby na nią iluzoryczny wpływ.
Koniec patologii
Tak naprawdę w spekulacjach o nowej partii nie chodzi o ugrupowanie prezydenta, lecz o samego Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeszcze raz widać tu podstawową patologię naszej polityki: myślenie w kategoriach partyjnych. Czas najwyższy z tą patologią zerwać. Powodem do przebudowywania polskiej sceny politycznej nie może być to, że popularny lider kończy drugą kadencję i nie ma się gdzie podziać. Przecież zmiana konstytucji, wprowadzająca nowe uprawnienia prezydenta, byłaby dobrym pretekstem do tego, by umożliwić obecnemu prezydentowi kandydowanie po raz kolejny.
Przyczyną, dla której trzeba zmienić formę rządów w Polsce, nie jest problem zagospodarowania Kwaśniewskiego, lecz nadciągający kryzys ustrojowy, nakładający się na przesilenie międzynarodowe. Polska potrzebuje silnego przywódcy, a takiego prędzej uda się wyłonić w wyborach prezydenckich niż podczas koalicyjnych targów między partiami. To, czy zostanie nim Aleksander Kwaśniewski, będzie zależało od woli wyborców. Polityczny testament Kwaśniewskiego, czyli zmiana ustroju państwa, byłby jego większą zasługą.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.