Nazwisko BELKA czyta się: Bardzo Elastyczni Ludzie Kwaśniewskiego Aleksandra
Polska, niestety, nie ma premiera. Osoba, która się za premiera podaje, nie może nim być. Nie może, bo nie robi prawie nic z tego, co premier powinien robić. Polska zresztą nie miała już premiera, kiedy rzekomo był nim niejaki Marek Belka. Jako wzorzec premiera weźmy takiego Tony'ego Blaira. Otóż Blair za granicę wyjeżdża 2-3 razy w roku (nie licząc szczytów Unii Europejskiej i grupy G-7, bo to nie zależy od niego), z gospodarskimi wizytami w różnych regionach kraju nie bywa wcale, nie uświetnia, nie przecina wstęg, nie bierze udziału w górniczych świętach, nie pokazuje się na giełdzie i przy autostradach, nie odwiedza nawet najbardziej wpływowych think tanków. Tony Blair po prostu rządzi, a na bywanie i uświetnianie nie ma czasu. Odwrotnie jest z podającym się za premiera Kazimierzem Marcinkiewiczem: on nie rządzi, lecz wizytuje, bywa i uświetnia. Z czego wynika prosty wniosek, że Marcinkiewicz premierem nie jest, co było szczególnie widać, gdy niedawno był u Blaira (vide: "Rabat Marcinkiewicza").
Kazimierz Marcinkiewicz wydaje się uczniem Aleksandra Kwaśniewskiego, co jest paradoksem niebywałym. Podczas trwającej dekadę prezydentury przez jakieś dziewięć lat Kwaśniewski podawał się za prezydenta (vide: "Koniec ologarchii"). Musiało tak być, bo prezydent nie mógłby przecież być politycznym kapitalistą. Jego nazwisko nie mogłoby się pojawiać przy okazji największych afer (sprawy Rywina, Orlenu, PZU, mafii paliwowej). Nie mógłby się spotykać z gangsterami i ich ułaskawiać. Nie mógłby być pijany przy grobach polskich oficerów pomordowanych przez Sowietów. Nie mógłby robić jeszcze wielu rzeczy, które robił osobnik podający się za prezydenta. Oczywiście Marcinkiewicz niczego z tego, co robił Kwaśniewski, jeszcze nie zrobił i raczej nie zrobi. On po prostu nie sprawuje funkcji premiera, bo jest zajęty czym innym. Tak jak jego poprzednik Belka, który zajmował się głównie szukaniem posady w międzynarodowych instytucjach i pomaganiem Kwaśniewskiemu w tym, czego żadną miarą nie powinien robić prezydent.
Jeśli nie mamy premiera (i przez ostatnie dwa lata też go nie mieliśmy) i właściwie nie mieliśmy prezydenta, to kto nami rządzi? Jeśli nikt, to by znaczyło, że premier nie jest nam potrzebny, a prezydent tym bardziej. Ale może być też tak jak w ostatnim odcinku "Stawki większej niż życie". Tam występował niejaki gruppenfuhrer WOLF (słowo złożone z pierwszych liter czterech nazwisk). W Polsce trzeba by mówić raczej o gruppenpremierze. Jeśli tak, to teraz pozostaje odczytać, jakie osoby kryją się za grupą trzymającą władzę, której członkowie mają nazwiska rozpoczynające się od liter tworzących słowo "KWAŚNIEWSKI". Z kolei rozszyfrowując słowo "MARCINKIEWICZ", dowiemy się pewnie, kto naprawdę teraz rządzi i kto rząd popiera w parlamencie. Pierwsze słowo ma 11 liter, a drugie nawet 13, więc nie dziwota, że osoby udające premiera i prezydenta robią tak wiele dziwnych i często sprzecznych rzeczy. W końcu niełatwo mieć 11 czy 13 twarzy i osobowości. I nie dziwota, że osoba udająca prezydenta twierdzi, że za nic nie odpowiada - wszak nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Podobnie będzie pewnie kiedyś z osobą udającą teraz premiera. No chyba że znajdzie się jakiś kapitan Kloss, który współczesnego gruppenpremiera WOLFA zdemaskuje. Z gruppenpremierem o nazwisku BELKA sprawa jest zresztą prosta - czyta się to, Bardzo Elastyczni Ludzie Kwaśniewskiego Aleksandra.
Tymczasem mnie i tygodnik "Wprost" zdemaskował Rafał Kalukin w "Gazecie Wyborczej". Otóż odkrył on, że przyznaliśmy tytuł Człowiek Roku Jarosławowi Kaczyńskiemu, żeby go załatwić na amen. No bo jak można kogoś "nagradzać", gdy się mu w publikacjach dowala (a już szczególnie tak jak ja). Z Kalukina Klossa nie będzie. Bo, po pierwsze, my nie nagradzamy, lecz wskazujemy osobę, która w danym roku wywarła największy wpływ na polskie sprawy. Po drugie, to, że ktoś zostaje Człowiekiem Roku, nie znaczy, iż zyskuje jakiś immunitet; może w "Gazecie" to się praktykuje, we "Wprost" - nie. Bo my nie wybieramy Ulubieńca Roku, lecz Człowieka Roku.
Kazimierz Marcinkiewicz wydaje się uczniem Aleksandra Kwaśniewskiego, co jest paradoksem niebywałym. Podczas trwającej dekadę prezydentury przez jakieś dziewięć lat Kwaśniewski podawał się za prezydenta (vide: "Koniec ologarchii"). Musiało tak być, bo prezydent nie mógłby przecież być politycznym kapitalistą. Jego nazwisko nie mogłoby się pojawiać przy okazji największych afer (sprawy Rywina, Orlenu, PZU, mafii paliwowej). Nie mógłby się spotykać z gangsterami i ich ułaskawiać. Nie mógłby być pijany przy grobach polskich oficerów pomordowanych przez Sowietów. Nie mógłby robić jeszcze wielu rzeczy, które robił osobnik podający się za prezydenta. Oczywiście Marcinkiewicz niczego z tego, co robił Kwaśniewski, jeszcze nie zrobił i raczej nie zrobi. On po prostu nie sprawuje funkcji premiera, bo jest zajęty czym innym. Tak jak jego poprzednik Belka, który zajmował się głównie szukaniem posady w międzynarodowych instytucjach i pomaganiem Kwaśniewskiemu w tym, czego żadną miarą nie powinien robić prezydent.
Jeśli nie mamy premiera (i przez ostatnie dwa lata też go nie mieliśmy) i właściwie nie mieliśmy prezydenta, to kto nami rządzi? Jeśli nikt, to by znaczyło, że premier nie jest nam potrzebny, a prezydent tym bardziej. Ale może być też tak jak w ostatnim odcinku "Stawki większej niż życie". Tam występował niejaki gruppenfuhrer WOLF (słowo złożone z pierwszych liter czterech nazwisk). W Polsce trzeba by mówić raczej o gruppenpremierze. Jeśli tak, to teraz pozostaje odczytać, jakie osoby kryją się za grupą trzymającą władzę, której członkowie mają nazwiska rozpoczynające się od liter tworzących słowo "KWAŚNIEWSKI". Z kolei rozszyfrowując słowo "MARCINKIEWICZ", dowiemy się pewnie, kto naprawdę teraz rządzi i kto rząd popiera w parlamencie. Pierwsze słowo ma 11 liter, a drugie nawet 13, więc nie dziwota, że osoby udające premiera i prezydenta robią tak wiele dziwnych i często sprzecznych rzeczy. W końcu niełatwo mieć 11 czy 13 twarzy i osobowości. I nie dziwota, że osoba udająca prezydenta twierdzi, że za nic nie odpowiada - wszak nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Podobnie będzie pewnie kiedyś z osobą udającą teraz premiera. No chyba że znajdzie się jakiś kapitan Kloss, który współczesnego gruppenpremiera WOLFA zdemaskuje. Z gruppenpremierem o nazwisku BELKA sprawa jest zresztą prosta - czyta się to, Bardzo Elastyczni Ludzie Kwaśniewskiego Aleksandra.
Tymczasem mnie i tygodnik "Wprost" zdemaskował Rafał Kalukin w "Gazecie Wyborczej". Otóż odkrył on, że przyznaliśmy tytuł Człowiek Roku Jarosławowi Kaczyńskiemu, żeby go załatwić na amen. No bo jak można kogoś "nagradzać", gdy się mu w publikacjach dowala (a już szczególnie tak jak ja). Z Kalukina Klossa nie będzie. Bo, po pierwsze, my nie nagradzamy, lecz wskazujemy osobę, która w danym roku wywarła największy wpływ na polskie sprawy. Po drugie, to, że ktoś zostaje Człowiekiem Roku, nie znaczy, iż zyskuje jakiś immunitet; może w "Gazecie" to się praktykuje, we "Wprost" - nie. Bo my nie wybieramy Ulubieńca Roku, lecz Człowieka Roku.
Więcej możesz przeczytać w 50/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.