Krew, kości, zęby, grzebienie, a nawet napletki. Autentyczne i podrabiane relikwie przez stulecia budziły pożądanie możnych i złodziei. Czy kradzież fiolki z krwią Jana Pawła II z katedry w Kolonii oznacza powrót do średniowiecznych praktyk?
Kawałek tkaniny z krwią papieża, utoczoną w 1981 r. przez zamachowca Mehmeta Alego Ağcę, od kilku lat był magnesem, przyciągającym wiernych do katedry w Kolonii. W zeszłym tygodniu niewielka statuetka, przedstawiająca Jana Pawła II i zawierająca szklaną kapsułkę z jego krwią, zniknęła ze świątyni. Trudno podejrzewać, żeby złodziei skusił posrebrzany kawałek brązu, bez wielkiej wartości materialnej. Ważna była zawartość relikwiarza. Dla katolików ma ona wielką wartość symboliczną, której odpowiada specjalna klasyfikacja relikwii, stosowana przez Kościół. Za relikwie trzeciej klasy Watykan uznaje rzeczy osobiste należące do świętych, a drugą klasę tworzą używane przez nich przedmioty liturgiczne. Relikwie pierwszej klasy, czyli części ciała, takie jak krew, kości, a nawet prochy świętych, już od średniowiecza są największymi rarytasami.
Kult sakiewki
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa z relikwiami pierwszej klasy był zasadniczy problem. Jezus i jego matka dostąpili wniebowstąpienia i, poza kilkoma nielicznymi wyjątkami, jak np. mleko dziewicy Maryi, przechowywane w Walsingham w Anglii, nie pozostawili po sobie żadnych materialnych szczątków. Wierni mieli więc jedynie do czynienia z przedmiotami, których dotykali podczas swojej krótkiej wizyty na ziemskim padole. Z biegiem czasu narosła wiara w uzdrawiającą moc tych pamiątek. Kult relikwii rozciągnął się również na uczniów Jezusa, a potem kolejnych męczenników i świętych. Stał się ważną częścią liturgii, ale i dochodowym biznesem; fałszerstwa więc były nagminne. Złośliwi twierdzili, że gdyby pozbierać krążące po Europie fragmenty Krzyża Świętego, dałoby się z nich zbudować pokaźny żaglowiec. A jednak trend się umacniał. Od czasów Karola Wielkiego obowiązkiem każdego kościoła było posiadanie własnej relikwii na ołtarzu. Miało to gwarantować nie tylko religijne uniesienie, ale także przynosić zaszczyt, chwałę i wymierne korzyści parafii. Do kości, zębów, paznokci, butów i grzebieni ważnych postaci chrześcijaństwa ciągnęły już bowiem tłumy, liczące na odpuszczenie grzechów i uleczenie chorób, w zamian oferując nie tylko modlitwę, ale także zawartość sakiewek. Pielgrzymki stały się źródłem potężnych dochodów dla Kościoła i lokalnych społeczności. Parafie, którym nie dane było wejść w posiadanie gwarantujących pomyślność duchową i materialną artefaktów, uciekały się nawet do największych podłości. Tak zrobili mnisi z opactwa w Conques u podnóża Pirenejów, zżerani zazdrością o powodzenie klasztoru w Agen, do którego ściągali pątnicy, maszerujący z południa Francji do Santiago de Compostela. W Agen przechowywano relikwie męczennicy, świętej Foy, które zapewniały klasztorowi sławę i zarobek. Opat z Conques wydelegował jednego z zaufanych braciszków, aby ten przyłączył się do wspólnoty w Agen. Przez kolejne dziesięć lat szpieg piął się w klasztornej hierarchii, aż uzyskał dostęp do pilnie strzeżonej relikwii, po czym zwiał z nią przy pierwszej nadarzającej się okazji. Mnisi z Conques nie kryli się nawet z pochodzeniem swojego nowego skarbu, bo tylko dzięki temu mogli udowodnić jego autentyczność.
Ćwiartowanie św. Mikołaja
Prawdziwą kopalnią świętości był Wschód. Pielgrzymi udający się do Palestyny mogli odwiedzić jaskinię, w której mieszkali Adam z Ewą, i zobaczyć słup soli, który kiedyś był żoną Lota. W Aleksandrii w Egipcie podziwiano grób św. Marka Ewangelisty, a w Azji Mniejszej – krypty skrywające szczątki świętych męczenników z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Europejczycy szybko zainteresowali się tymi skarbami i ich wartością – religijną i materialną. W 828 r. weneccy kupcy przywieźli wykradzione z Aleksandrii szczątki św. Marka; wkrótce zbudowano dla nich okazałą bazylikę, nazwaną imieniem apostoła, która dziś przyciąga do miasta milionowe tłumy. Potem znów ruszyli na Wschód, ratować kolejne relikwie przed muzułmańskimi najeźdźcami. Tak w Europie znalazł się po śmierci najpopularniejszy dziś święty – Mikołaj. Przez setki lat spór o autentyczność szczątków anatolijskiego biskupa toczyły ze sobą Wenecja i apulijskie miasto Bari. Oba ośrodki wysłały swego czasu do Miry, rodzinnego miasta Mikołaja, ekspedycje, które niezależnie od siebie przywiozły zagrożone przez Turków Seldżuckich relikwie. Wielowiekowy spór o to, gdzie naprawdę spoczywa święty Mikołaj, rozstrzygnięto dopiero w latach 50. XX w., gdy uczeni zabrali się za analizę drobniutkich kawałków kości, przechowywanych w obu miastach. Okazało się, że pochodzą one z jednego szkieletu, co oznacza, że włoscy rabusie w jakiś sposób podzielili się szczątkami świętego.
Czesi rabują Gniezno
W Polsce największe zamieszanie panowało wokół relikwii św. Wojciecha, zamordowanego przez Prusów podczas nieudanej wyprawy misyjnej. Jego odciętą głowę odesłano do Gniezna, a ciało Bolesław Chrobry odkupił od zabójców za srebro równe wadze ciała praskiego biskupa. Z jego wartości doskonale zdawali sobie sprawę współcześni – apostoł pogańskich Prusów mógł stać się magnesem dla ruchu pielgrzymkowego, a także dźwignią politycznych pretensji do tego zakątka Europy. W 1000 r. nadzieje na przejęcie ciała Adalberta (pod takim imieniem znany był Wojciech na Zachodzie) miał cesarz niemiecki Otton III, który specjalnie przyjechał w tym celu do Gniezna. By nakłonić Chrobrego do oddania relikwii, zaoferował mu kopię włóczni św. Maurycego i założył mu na głowę diadem, co odczytano jako nieformalną koronację władcy Polan na króla Polski. Chrobry był jednak twardym negocjatorem, Otton wywiózł więc do Akwizgranu jedynie ramię Wojciecha, które na miejscu uległo zresztą dalszemu rozczłonkowaniu – połowę wywieziono do Rzymu, skąd wróciła do Polski dopiero w 1928 r. Kilka lat później minęła tysięczna rocznica uprowadzenia reszty ciała świętego męczennika z Gniezna. Rabunku tego dokonał czeski książę Brzetysław podczas najazdu na ziemie polskie. W 1039 r. jego wojska spaliły i splądrowały stolicę, wywożąc szczątki Wojciecha do Pragi, gdzie do dziś przechowywane są we wspaniałej gotyckiej katedrze św. Wita. Z czasem relikwie stały się pierwszymi ofiarami reformacji i wojny, jaką świeckie władze wydały Kościołowi katolickiemu. Najlepiej było to widać w Anglii, gdzie król Henryk VIII po przejęciu i sprzedaży ziem klasztornych zniszczył także ważny ośrodek ruchu pielgrzymkowego w Canterbury. Pochowano tam zamordowanego przez siepaczy królewskich średniowiecznego biskupa Tomasza Becketa. Przez stulecia kawałki jego skrwawionej sutanny leczyły ślepotę, trąd i epilepsję. Henryk VIII zdecydował się jednak zerwać z zabobonami. Na jego polecenie kości św. Tomasza Becketa zostały spalone i rozsypane po okolicy, a watykańską ekskomunikę zlekceważono. Relikwie, przez stulecia będące obiektem powszechnego kultu i pożądania, stały się domeną wyłącznie wiary katolickiej, traktowaną zresztą z coraz większą ostrożnością przez Kościół.
Święty napletek
W 1983 r. z ołtarza we włoskim miasteczku Calcata zniknęła największa świętość w okolicy – zasuszony kawałeczek skóry, uważany za napletek samego Jezusa Chrystusa. Eksponat podobno trafił do Europy jako prezent ślubny, przysłany Karolowi Wielkiemu przez bizantyjską cesarzową Irenę. Karol podarował go z kolei papieżowi Leonowi III w podzięce za koronowanie go na cesarza Świętego Imperium Rzymskiego. Wkrótce potem przynajmniej 18 miast w Europie zaczęło wabić pielgrzymów, rozpuszczając pogłoski o posiadaniu fragmentu Chrystusowego penisa. Najsłynniejszy był napletek z Antwerpii, podarowany miastu w 1100 r. przez Baldwina I, krzyżowca, który ogłosił się królem Jerozolimy. Kolejny napletek przedstawili światu opaci z Charroux. Urządzili nawet procesję do Rzymu, prosząc Innocentego III, żeby poświadczył jego autentyczność. Papież jednak z tej szansy nie skorzystał. Kult rzekomego Jezusowego napletka był obiektem niewybrednych kpin protestantów. Watykan robił, co mógł, żeby go zlikwidować. Biskupom szczególnie nie podobało się związane z relikwią święto Obrzezania Pańskiego, jako uroczystość nieobyczajna i zwracająca zbytnią uwagę na intymne części ciała. Sobór Watykański II ostatecznie usunął je z katolickiego kalendarza liturgicznego. Wierni z Calcaty, która pozostała ośrodkiem tego kultu, nie poddawali się aż do 1983 r., gdy nieznani sprawcy ukradli z miejscowego kościoła święty napletek. Prasa włoska sugerowała, że stał za tym Watykan, który był zainteresowany zniknięciem kompromitującej relikwii wątpliwej autentyczności. Przez całe lata w sprawie kradzieży obiektów kultu panował święty spokój. Ostatnio jednak fala wydaje się powracać. Tyle że mało kto interesuje się włamaniami do kościołów w Dublinie, Long Beach czy do katedry w Kolonii. Wiadomość o kradzieży kropli krwi świętego kiedyś wywołałaby szok i oburzenie w całym chrześcijaństwie. Dziś zniknięcie relikwii Jana Pawła II z kolońskiej katedry nawet w części nie dorównuje zamieszaniu, jakie wywołało w tym mieście niedawno masowe molestowanie kobiet na placu przed słynną świątynią.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.