TO PANA DRUGA ROLA U ALLENA. TYM RAZEM BYŁO MNIEJ NERWÓW NIŻ PRZY DEBIUCIE?
Zdecydowanie! Kiedy pierwszy raz miałem z nim pracować przy „O północy w Paryżu”, byłem bardzo zdenerwowany. Chyba każdy aktor by był, bo bez względu na to, czy taki film odniesie sukces, czy nie, i tak wejdzie do kinowego kanonu jako film Woody’ego Allena. Poza tym wcielałem się w prawdziwą postać, Ernesta Hemingwaya, i to była dodatkowa presja. Przeczytałem wszystkie dostępne książki, całymi dniami studiowałem jego twarz na zdjęciach. Ale po dwóch dniach od rozpoczęcia zdjęć zdałem sobie sprawę, że u Allena wszystko dzieje się tak szybko, że nie mam na większość rzeczy wpływu. Poza tym Woody nie zawsze jest na planie, zdarza mu się dać nogę długo przed komendą „cięcie!”. Podczas zdjęć do „O północy...” mało brakowało, a w ogóle bym go nie spotkał! Zdałem sobie sprawę, że za bardzo się przygotowałem. Tym razem podszedłem do zadania luźniej. Oczywiście nie obyło się bez lektur na temat żydowskich gangsterów i seansów filmów z epoki, ale znacznie bardziej niż na materiałach polegałem jednak na samym sobie.
JAK TYM RAZEM WYGLĄDAŁ CASTING?
Najpierw dostałem odręcznie napisany przez Mistrza list z zaproszeniem na casting. Listy do aktorów to jego znak rozpoznawczy – Jesse Eisenberg, który gra w „Śmietance...” główną rolę, też dostał od Woody’ego pisemne zaproszenie, choć wystukane na maszynie, czyli – według mnie – gorsze niż moje (śmiech)! Potem spotkaliśmy się z Allenem na czytaniu fragmentu scenariusza. Pokazał mi cały tekst, co ponoć jest bardzo rzadkie. Przez chwilę byłem przekonany, że da mi główną rolę!
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.