Pamiętam taki obrazek – w sobotę bierze pan ślub, a w niedzielę stoi pan pod Sejmem, demonstrując na rzecz legalizacji medycznej marihuany. A przecież na co dzień zmaga się pan z bardzo poważną chorobą, z glejakiem. Jak to możliwe, że chce się panu działać politycznie?
Gdy zachorowałem, chciałem skończyć z polityką. Za dużo mnie kosztowała. Latami byłem w biegu. Moim wielkim marzeniem było zdobycie mandatu poselskiego. Kilka razy startowałem do Sejmu i nigdy mi się to nie udało, bo albo w okręgu wynik całej listy był za słaby, albo cała formacja znalazła się pod progiem wyborczym. Moja ostatnia kampania, w Gliwicach, była mordercza. Staliśmy od drugiej, trzeciej w nocy pod kopalniami, żeby pokazać, że mamy wolę walki. Jestem pewien, że to się odbiło na moim zdrowiu. Dlatego po operacji zacząłem myśleć, że zajmę się czymś innym, np. karierą naukową. Zrobię doktorat z komunikacji. Zwolnię.
Dlaczego zmienił pan zdanie?
Stwierdziłem, że walka mnie napędza. Nadaje sens mojemu życiu. Każdy wywiad, którego udzielam, daje mi pozytywną energię. Żona chciała ograniczać moje kontakty z dziennikarzami, ale uznała, że te spotkania mnie napędzają. Po prostu jestem człowiekiem walki.
Nie stracił pan wiary w sens polityki?
Nie. Uważam nawet, że teraz polityka ma jeszcze większy sens. Bartek Arłukowicz, były minister zdrowia, powiedział: „Słuchaj, przez tę twoją chorobę zmienimy ze sto ustaw”. A więc jestem skuteczny, a to jest sens polityki. Oczywiście nie wiem, co będzie za rok, dwa, trzy. Mam krótkoterminowe plany. Cieszy mnie planowanie weekendu, chcę pojechać w grudniu na południe Polski, żeby odwiedzić miejsca mojej młodości.
Do Bielska-Białej?
Urodziłem się w Bielsku-Białej, ale mieszkałem w pobliskich Czechowicach-Dziedzicach. Moja walka zaczęła się właśnie tam. Mieszkałem przy stacji kolejowej i codziennie patrzyłem na pociągi. Intercity do Warszawy to był symbol wybicia się. Na początku walczyłem więc o to, żeby się wyrwać do tego pociągu do Warszawy, czyli żeby się dostać na studia. Drugą walkę stoczyłem o to, żeby zostać w stolicy. Później walczyłem o włączenie się do polityki. Dla mnie, chłopaka z małego miasteczka, to był ogromny awans. W Czechowicach-Dziedzicach byłbym skazany na pracę w kopalni.
Rodzina była związana z kopalnią?
Mój ojciec był budowlańcem, ale mama przez pewien czas pracowała w kopalni. Naprzeciwko mojego domu była walcownia metali, która zbankrutowała na początku lat 90. Kopalnię na szczęście kupili Czesi i uratowali miejsca pracy. Ale w latach 90. w moim mieście ludzie żyli dzięki chwilówkom i zastawianiu rzeczy w lombardzie. Szok transformacji był u nas olbrzymi. Tamte lata mnie ukształtowały i pchnęły na lewą stronę sceny politycznej. Nauczyciel języka polskiego próbował mnie przekonać do Unii Wolności, ale nie mógłbym się podpisać pod planem Leszka Balcerowicza.
I zapisał się pan do SLD?
Nie tak od razu. Moim głównym dylematem na początku studiów było to, czy pójść do PPS albo do Unii Pracy, które nic nie znaczą, czy też związać się z SLD, który szedł wówczas do góry. Ze względów pragmatycznych zdecydowałem się na SLD. Tam można było realizować lewicowy program, a w PPS – nie.
Dlaczego miał pan problem z postawieniem na Sojusz?
Bo nie był PPS [śmiech]. Przez lata marzyłem, że wielka, przedwojenna PPS się odrodzi. Dziś nie ma już na to szans. A szkoda, bo to partia o pięknej tradycji. Trudno usprawiedliwiać korzenie SLD. Jak lewica może przekonać do siebie patriotycznych, młodych ludzi? Tradycją katowni UB po drugiej wojnie światowej? Nie da się. Nie można wytłumaczyć młodym ludziom, dlaczego władza ludowa zabiła Danutę Siedzikównę „Inkę” czy zakatowała wybitnego działacza PPS Kazimierza Pużaka. Ta część historii lewicy jest odpychająca, a tradycja PPS jest przyciągająca.
Nigdy pan tak nie mówił. Pamiętam, jak zachwalał pan taki niezbędnik historyczny lewicy pełen przemilczeń.
Byłem rzecznikiem SLD i musiałem prezentować poglądy mojej formacji, które zresztą w większości były moimi poglądami. A teraz już nic nie muszę. Jestem wolny i mówię to, co myślę. Żałuję, że nurt lewicowej Solidarności się nie rozrósł. Wielu młodych ludzi na lewicy chciałoby odrodzenia pięknej tradycji PPS. Gdy rozmawiałem z prezydentem Andrzejem Dudą, mówiłem mu, że mam jeden drobny biznes – chciałbym, żeby na stulecie niepodległości stanął w Warszawie pomnik Ignacego Daszyńskiego. Pan prezydent się uśmiechnął.
Prezydent Andrzej Duda spotkał się z panem m.in. po to, żeby porozmawiać o medycznej marihuanie.
Z prezydentem Andrzejem Dudą znamy się z Krakowa. Pan prezydent i jego żona wykazali się wobec mnie ogromną empatią. Dostrzegli chorego człowieka i zaprosili, żeby przytulić, zapytać, jak się czuję, czego potrzebuję, jak przebiega rehabilitacja. Prezydent zachował się tak, jak powinien zachować się polityk, pierwszy obywatel. A muszę powiedzieć, że w mojej chorobie niewiele osób wykazało się empatią. Gdy człowiek zachoruje, to natychmiast wokół niego pojawia się mnóstwo hochsztaplerów, którzy chcą go wyleczyć. Oczywiście za pieniądze. Do mnie np. zadzwonił jakiś facet i zalecał, żebym się leczył jadem skorpiona z Kuby. Inny za 2 tys. euro proponował mi wyleczenie miłością przez telefon. To jest jedna strona medalu, a druga to bezduszność publicznej służby zdrowia. Sposób, w jaki traktowani są chorzy onkologiczni, jest naprawdę okropny.
Pana żona zamieściła w internecie dramatyczny opis waszej tułaczki po warszawskim Centrum Onkologii. Spotkało ją za to sporo krytyki, że nie wiecie, jak wygląda prawdziwe życie.
Ja i moja żona nie urwaliśmy się z choinki. Pamiętam doskonale, jak w latach 80. czy 90. chodziłem z mamą do lekarza i wiem, o której trzeba było wstać, żeby zapisać się na wizytę. Ale w dobie internetu, w XXI w., można tak zorganizować wizyty, żeby chorzy przychodzili na konkretną godzinę, a nie tułali się po korytarzach szpitala. Tym bardziej że mówimy o naprawdę trudnej chorobie nowotworowej. Mam to szczęście, że z mojego mieszkania do Centrum Onkologii dojeżdżam 2 km. Ale są pacjenci, którzy przyjeżdżają z całej Polski. Dlaczego nie mogą przybyć na konkretną godzinę? Mój pies jest lepiej przyjmowany u weterynarza niż chorzy w niektórych szpitalach.
Czy jako popularnemu politykowi jest panu łatwiej w tej chorobie?
Zdecydowanie łatwiej. Ale i tak uważam, że stan naszej służby zdrowia to jest porażka wszystkich ekip rządzących w Polsce przez ostatnich 25 lat. Oczywiście gdyby w Polsce nie było publicznej, bezpłatnej służby zdrowia, to w ogóle nie byłoby mnie stać na operację guza. Cieszę się, że mogę przyjmować chemię, która jest refundowana, a do niedawna nie była. W moim przypadku kuracja chemią kosztowałaby 5 tys. zł miesięcznie, czyli ok. 30 tys. zł rocznie. Ale za rehabilitację na początku musiałem płacić sam, bo limity na zabiegi były wyczerpane. Za własne pieniądze musiałem wynająć osobę, która się mną opiekuje, gdy żona jest w pracy. Nie mogę zostać sam, bo miewam ataki padaczki. Nie wiem, jak sobie radzą ludzie, których zwyczajnie na to nie stać.
Dzięki pana historii toczy się debata o legalizacji medycznej marihuany. Jest w tym paradoks, bo gdyby był pan zdrowy, nie doszłoby do tego.
Oczywiście, ale wcale mnie to nie złości. Dobrze rozumiem, że aby dotrzeć do opinii publicznej, trzeba mieć człowieka i jego historię. Najlepiej poruszającą. A młody, znany polityk, którego dopadła ciężka choroba, to jest idealna historia. Trzeba tę chorobę wykorzystać do dobrych celów. Dzięki temu będę miał poczucie, że zrobiłem coś dobrego. Tym bardziej że to jest inwestycja. Na medycznej marihuanie zarobimy. Zaczną się u nas badania. Cała Europa będzie się tym interesowała. Rozmawiałem z zagranicznymi dziennikarzami i widzę ogromne zainteresowanie tą sprawą. Będziemy bardziej do przodu niż niektóre stany Ameryki.
Wielu ludzi uważa, że legalizacja marihuany pociąga za sobą nasilenie narkomanii, bo marihuana jest wstępem do cięższych narkotyków.
Doskonale rozumiem obawy przeciwników narkotyków i jestem zdecydowanie przeciwny używaniu marihuany do celów rekreacyjnych. Hasła „sadzić, palić, zalegalizować” nie służą naszej sprawie. Oleju z marihuany nie da się palić, ale też nie można go legalnie kupić. Teraz to jest dilerka. Znajomi powiedzieli mi, że taki olej można kupić na Słowenii. Koszt miesięcznej kuracji to ok. 8 tys. zł, ale można też za to trafić na 15 lat do więzienia, jeżeli zostanie się oskarżonym o handel. A za samo posiadanie grozi do trzech lat więzienia.
Od czasu swojej choroby dużo pan opowiada o pogłębieniu pana wiary. Dlaczego pan to robi?
Uważam, że jestem to winien Panu Bogu. Niektórzy ludzie w internecie piszą, żebym przestał epatować swoimi przeżyciami duchowymi. Ale one były tak intensywne, że nie sposób o tym nie mówić. Wie pani, panicznie bałem się szpitala i operacji. Pamiętam jak dziś: jechałem na salę operacyjną nr 7 i zacząłem się modlić najprostszą modlitwą „Ojcze nasz”. W pewnym momencie poczułem, jakby ktoś mnie dotknął.
Poczułem obecność Boga i zrozumiałem, że nie muszę się już martwić. Tak samo jest teraz. Wiem, że to, iż wszystko idzie w dobrym kierunku, jest zasługą Pana Boga. Dzięki modlitwie przeżyłem operację guza mózgu i nie zamierzam tego ukrywać. Jeżeli mogę moim świadectwem pomóc osobom chorym, to będę to robił. Bo w chorobie nowotworowej najważniejsza jest psychika. Wiara bardzo pomaga. Fajnie jest mieć potężnych przyjaciół w niebie.
Przed chorobą nie był pan pobożny?
Nie. Niektórzy zastanawiają się, co mi się nagle stało. Ale to nie wzięło się znikąd. Pochodzę z wierzącej rodziny. Brat z żoną i dziećmi są adwentystami. Zanim wyjechałem na studia, chodziłem czasem na nabożeństwa do kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Widocznie to wszystko we mnie tkwiło. Gdy leżałem w Centrum Onkologii, przychodziło do mnie dwóch pastorów od adwentystów. To było fajne. Pastor przychodził, przynosił Biblię, i dawał mi cytat do rozważań. Zwykle ten cytat trafiał w sedno sprawy, która mnie nurtowała i dawał mi jakąś odpowiedź. Może nie była ona w pełni doskonała, ale była. A potem się wspólnie modliliśmy. Bardzo mi się też podoba Franciszek. To jest taki lewicowy papież. Słuchałem go w radiu podczas Światowych Dni Młodzieży i podobało mi się to, co mówił.
Mówił pan, że najbardziej lubi robić plany krótkoterminowe, ale ma pan też plan długofalowy, bo chciałby pan mieć dziecko.
Oczywiście, że tak. Nie wiem, na ile to będzie możliwe, bo biorę chemię, która może grozić uszkodzeniem dziecka. Żona uważa, że nie powinniśmy czekać. Mamy znajomych, którzy po ciężkiej chemii doczekali się ciąży. Jeżeli jednak nam się nie uda, to chcielibyśmy założyć rodzinę zastępczą. Ale wie pani, plany można robić, a z realizacją bywa różnie. Jak powiedział Woody Allen, jeżeli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.