Aby zrozumieć, w jaki sposób Amerykanie podchodzą do przybyszów, trzeba odwiedzić Ellis Island w Nowym Jorku. Na wyspie położonej tuż obok Manhattanu i Statuy Wolności od 1892 do 1924 r. funkcjonowało główne centrum przyjmowania imigrantów na Wschodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Chętni do wjazdu na teren USA musieli przejść badania lekarskie i przesłuchania urzędników. Nie było to szczególnie uciążliwe, cała procedura zajmowała przeważnie kilka godzin, ale samo miejsce robi raczej przygnębiające wrażenie. Mieszkańcy kraju wolności zwykli uważnie sprawdzać tych, którzy do nich przyjeżdżają. Paradoksem jest, że pod szczególnym nadzorem są Polacy, obywatele nowoczesnego, szybko rozwijającego się kraju, sojusznicy Amerykanów w wielu przedsięwzięciach, w przeszłości i współcześnie. O szczegółach sprawy wiz i tego, kiedy mogą zniknąć, piszemy w tym wydaniu „Wprost”, podobnie jak o naszych rodakach i ich sukcesach w USA.
Pewna Polka, którą kiedyś zatrzymano na granicy i odesłano do kraju, opowiadała mi, że zapytała amerykańskiego urzędnika: „Dlaczego nas tak traktujecie? Przecież pomagamy wam w Iraku”. Na co ten się roześmiał i odparł: „To nie ma żadnego znaczenia”. Trzeba pamiętać, co ma dla Amerykanów znaczenie. Kiedy wybuchł skandal Clinton – Lewinsky, problemem równie ważnym co sama istota sprawy, jeśli nawet nie ważniejszym dla przyszłości prezydenta USA, było to, czy skłamał na temat uprawiania seksu ze stażystką. Polka, o której wspominałem, podróżowała do Stanów z wizą turystyczną, ale tak naprawdę jechała, aby zostać tam na dłużej z ukochanym mężczyzną, który wyemigrował wcześniej. Zatrzymanie na granicy było dla niej ogromnym dramatem. Patrząc z naszego punktu widzenia, chciała tylko spokojnie żyć i pracować – ciężko pracować, bo za oceanem nie ma lekko – na rzecz amerykańskiej gospodarki.
Z tamtej jednak perspektywy zamierzała oszukać państwo, kłamała. Warto pamiętać, że wiza zdobyta w Polsce nie gwarantuje wjazdu. Jest jeszcze rozmowa ze strażnikiem na granicy, która może trwać krótką chwilę albo kilka stresujących minut. Podczas jednej z dziennikarskich podróży, kiedy wręczyłem funkcjonariuszowi U.S. Customs and Border Protection paszport i dokumenty potwierdzające udział w oficjalnym wydarzeniu, usłyszałem: „Proszę udowodnić, że jest pan dziennikarzem”. Ups. „Poproszę o legitymację prasową”. Nie miałem, w życiu bym nie przypuszczał, że będzie mi potrzebna na granicy z USA. Zrobiło się nerwowo. I wtedy przypomniałem sobie, że mam wizytówkę w języku angielskim, pracowałem wówczas dla medium z amerykańską marką. Wręczyłem strażnikowi… i formalności dobiegły końca. Wjechałem do Stanów na wizytówkę. Pomyślałem sobie wtedy, że strażnik bardzo poważnie podszedł do prezentowanego przeze mnie atrybutu, nie dopuszczając w ogóle myśli o ewentualnym fałszerstwie.
Jeszcze jedna anegdota, z ostatniej chwili: na jednym z portali amerykańskiej Polonii, wśród informacji na temat wiz, znalazłem w ubiegłym tygodniu interesującą uwagę dotyczącą dyplomatów. „Reprezentanci rządów centralnych (…) mogą być uznani za dyplomatów (osoby, którym przysługuje wiza A). Na razie członkowie polskiego rządu (i wszystkich pozostałych krajów UE) są uznawani za dyplomatów suwerennego państwa, ale po podpisaniu traktatu lizbońskiego i po deklaracji o utworzeniu nowego państwa pod nazwą Unia Europejska, państwa członkowskie stają się formalnie regionami, a ich władze centralne – władzami regionalnymi. (…) Unia Europejska stworzyła już stanowisko prezydenta i własne ministerstwo spraw zagranicznych (…). Na razie brak informacji, czy USA zmienią politykę wizową w stosunku do dyplomatów państw członkowskich Unii Europejskiej”. À propos tego, jak za oceanem mogą oceniać wydarzenia na Starym Kontynencie. g
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.