Nic nie przydaje się w kampanii wyborczej tak jak możliwość ogrzania się w blasku sławy otaczającym przywódcę najpotężniejszego mocarstwa świata. Nawet jeśli jest to polityk tak kontrowersyjny jak Donald Trump. Z tego punktu widzenia jego wizyta podczas rocznicy wybuchu II wojny to wielkie osiągnięcie polskiej dyplomacji. Nie tylko zresztą czysto wizerunkowe. Zwiększenie obecności wojsk amerykańskich w Polsce czy sprzeciw Białego Domu wobec budowy rosyjsko-niemieckiego gazociągu Nord Stream 2 to realne działania, służące polskim interesom. Dopieszczanie przez Trumpa polskiego rządu, niezbyt przecież dotąd lubianego na europejskich salonach, jest wprost proporcjonalne do niechęci, z jaką w UE traktowany jest amerykański przywódca. Na kilka dni przed jego przyjazdem na Westerplatte widać wyraźnie, że niechęć ta się pogłębia, i to w najbardziej zaskakujących zakątkach Europy. Weźmy choćby Danię, gdzie Trump miał zawitać zaraz po wizycie w Polsce.
Pięciomilionowe królestwo należy do najwierniejszych sojuszników USA. Od lat lojalnie angażuje się w operacje wojskowe w Iraku i Afganistanie. Dania wspiera także amerykańskie, a przy okazji i polskie interesy energetyczne w Europie, skutecznie opóźniając poprowadzenie przez swoją strefę ekonomiczną gazociągu Nord Stream 2. Trump uważa, że doprowadzi on do uzależnienia UE od Rosji i marginalizacji wpływów amerykańskich na Starym Kontynencie. Słowem, w relacjach USA z Danią panuje rzadka w przypadku państw UE sielanka. A raczej panowała. Bo Trump nagle wystrzelił z pomysłem kupienia przez USA Grenlandii, autonomicznej wyspy, będącej częścią Królestwa Danii.
Absurdalna propozycja
– Zasadniczo to jest wielka transakcja na rynku nieruchomości. Wiele tu można zdziałać, bo Dania traci 700 mln dolarów rocznie, utrzymując Grenlandię – mówił Trump, przyznając, że to luźny pomysł, który nie jest priorytetem jego administracji. Pojawienie się tej propozycji na dwa tygodnie przez planowaną wizytą w Kopenhadze wywołało jednak poruszenie i konsternację w samej Danii. Szczególnie że okoliczności wskazywały, że jakiś rodzaj dealu może zostać zawarty. Królowa duńska Małgorzata II nazwała propozycję Trumpa komplementem dla Grenlandii, zwracając uwagę, że tylko atrakcyjne terytoria cieszą się takim zainteresowaniem. Dyplomatyczna reakcja monarchini, która zaprosiła prezydenta USA do Danii, została zrozumiana także jako zaproszenie do negocjacji. Szczególnie że obok królowej i szefowej rządu Danii z Trumpem miał się spotkać premier grenlandzkiej autonomii.
– Jesteśmy otwarci na interesy, ale nie jesteśmy na sprzedaż – bronił się Kim Kielsen. Jeszcze ostrzej zareagowała duńska premier Mette Frederiksen, nazywając propozycję Trumpa absurdalną. Eksperci przekonywali co prawda, że pomysł wcale nie jest taki głupi. Po pierwsze, zasobna w surowce i dająca kontrolę nad Arktyką Grenlandia pod rządami duńskimi zmaga się z bezrobociem, alkoholizmem i chronicznym brakiem inwestycji. Doszło do tego, że w rozbudowie sieci komunikacyjnej największej wyspy świata grenlandzkim władzom pomagają Chińczycy, co nie może podobać się w Waszyngtonie. Po drugie, z racji bliskości i silnej amerykańskiej obecności wojskowej wyspa i tak ma mocniejsze więzi z USA niż z Danią. A po trzecie, pomysł zakupu Grenlandii nie jest nowy, bo chciał to już zrobić Harry Truman. Jak zwykle jednak w przypadku Donalda Trumpa rzecz rozbiła się nie tyle o sam koncept, ile o sposób jego zakomunikowania. W Danii uznany on został za obelżywy. A ponieważ Trump jest niezwykle wyczulony na swoim punkcie, po ostrej reakcji premier Frederiksen po prostu się obraził, nazywając jej słowa paskudnymi, i odwołał wizytę w Kopenhadze. Awantura o Grenlandię byłaby nawet zabawna, gdyby nie to, że Dania to jeden z ostatnich krajów Europy Zachodniej, który nie miał dotąd zatargów z USA. Teraz nawet Kopenhaga dołączyła do tych stolic UE, których stosunki z Waszyngtonem są złe.
Kurs kolizyjny
Przed przyjazdem do Polski Donald Trump spędził weekend we francuskim kurorcie Biarritz, biorąc udział w szczycie największych potęg gospodarczych świata G7. By uniknąć wrażenia fiaska szczytu, jego gospodarz Emmanuel Macron zrezygnował z wydania na zakończenie wspólnego komunikatu uczestników. Bo różnic między UE a Stanami Zjednoczonymi jest chyba tyle samo, co między USA a Chinami, toczącymi przecież ostrą wojnę handlową. Zwraca na to uwagę sam Trump, mówiąc: – Unia Europejska jest gorsza niż Chiny, tylko mniejsza. Traktuje nas strasznie, stosując bariery, taryfy celne i podatki. Nie jest to tylko czcza retoryka. Nadwyżka UE w handlu z USA systematycznie rośnie, sięgając obecnie 75 mld euro rocznie. Unia, głównie pod naciskiem Francji, chroni swoje rolnictwo przed zalewem taniej żywności z USA. Paryż opodatkował także amerykańskie koncerny technologiczne, a Komisja Europejska nęka Facebooka, Google’a, Apple’a czy Amazona postępowaniami antymonopolowymi.
Wszystko to wywołuje wielkie niezadowolenie za oceanem. Do tego dochodzi powtarzana jak mantra krytyka Niemiec, które uchylają się od inwestowania w obronność przewidzianych przez NATO 2 proc. PKB. Trump uważa, że Berlin korzysta z amerykańskiego parasola wojskowego, robiąc jednocześnie interesy energetyczne z Rosją, zagrażające wpływom USA w Europie. Waszyngton zagroził nawet sankcjami wobec europejskich firm współpracujących z Gazpromem przy budowie Nord Stream 2. Ostatnio Trump znalazł też inne rozwiązanie sporów gospodarczych z UE: – Wystarczy opodatkować ich samochody, a dadzą nam wszystko, co chcemy, bo przysyłają tu miliony mercedesów i BMW – oświadczył, zapowiadając na listopad podwyżkę ceł na auta z Europy. Dla dominujących w tym eksporcie niemieckich producentów to duży problem. Ograniczenie dostępu do amerykańskiego rynku motoryzacyjnego może wepchnąć Niemcy w recesję. Ich gospodarka, lokomotywa zjednoczonej Europy, znajduje się w zastoju, z mizernym wzrostem oscylującym między zero a jeden procent PKB rocznie. To niewielki margines w razie podjęcia przez USA ostrej wojny celnej z UE.
Przed szczytem G7 w Biarritz prezydent Macron próbował poszukiwać dowodów na współpracę z USA, choćby wspólne operacje wojskowe przeciw reżimowi Bashara al-Asada w Syrii. Wypadło to blado, bo także tam UE jest na kursie kolizyjnym z USA. Unia nie poparła zerwania przez Trumpa umowy nuklearnej z Iranem i przywrócenia sankcji wobec tego kraju. Europejscy sojusznicy zignorowali także apel Pentagonu o wysłanie do Zatoki Perskiej okrętów do ochrony tankowców atakowanych przez irańskich komandosów (szerzej piszemy o tym na s. 60). Irytacja Waszyngtonu wobec torpedowania polityki bliskowschodniej USA osiągnęła poziom, w którym Trump grozi Unii odesłaniem terrorystów z ISIS, wziętych do niewoli w Syrii i Iraku. W rękach Amerykanów i sprzymierzonych z nimi milicji kurdyjskich jest około tysiąca radykałów z paszportami państw UE. Kraje te nie chcą ich jednak sądzić u siebie, bojąc się, że nie uda się ich skazać. Dlatego np. Francja przymyka oko na to, że jej obywatele oskarżeni o przynależność do ISIS są po krótkich procesach bez należytej opieki prawnej rozstrzeliwani w Iraku. Nie przeszkadza to Europie krytykować amerykańskiej administracji za ponoć agresywną politykę na Bliskim Wschodzie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.