Na szczycie G-8 z braku konkretów zagraniczni dziennikarze emocjonowali się, kto kogo wypędził z lasu
Gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Zamiast ograniczenia emisji gazów uczestnicy szczytu G-8 zobowiązali się, że kiedyś się do tego zobowiążą. I tyle co do walki ze zmianami klimatycznymi. Dla kanclerz Angeli Merkel, która troiła się, żeby ogłosić coś optymistycznego, był to „niewątpliwy sukces", bo „najważniejsze, że wszyscy uczestnicy szczytu widzą problem" - podsumowała. Będą o nim dalej dyskutowali za pół roku na Bali, a później gdzie indziej.
Z braku konkretów zagraniczni dziennikarze emocjonowali się, kto kogo wypędził z lasu: antyglobaliści policjantów czy policja antyglobalistów. Korespondent „Timesa" donosił z nudów, ile żony ważnych gości mają dzieci i z kim. Było też trochę o Hedgefonds „rujnujących zdrową konkurencję" i o głodującej Afryce, której ósemka nie płaci tyle, ile zobowiązała się na poprzednim szczycie. Przy okazji poruszono niezaplanowany temat amerykańskiej tarczy w Europie. Władimir Putin przekonywał George’a Busha, po co mu wyrzutnie w Polsce i nowy radar w Czechach, skoro może korzystać ze starego rosyjskiego w Azerbejdżanie, u granic Iranu. Gdyby Mahmud Ahmadineżad wystrzelił rakietę, „można będzie ją od razu zestrzelić, a jej szczątki nie spadną na Europę, tylko do morza". Taki troskliwy. Czym i skąd chciałby ją zestrzelić, tego nie powiedział, ale zgłosił gotowość do „wspólnego dostępu". Bush określił jego ofertę jako „interesującą”. Zaiste, bo nikt na świecie nie wie, jak Putin darzony ograniczonym zaufaniem wyobraża sobie „równoprawne korzystanie z najnowocześniejszych technologii” przy odmiennych zapatrywaniach politycznych i de facto dziewięć razy mniejszych nakładach Rosji na zbrojenia.
Na szczycie G-8 było wszystko: poważne miny polityków, mniej poważne deklaracje, schłodzony szampan dla komentatorów, a za płotem koktajle Mołotowa i kartofle nafaszerowane gwoździami. W Heiligendamm zawarto „cenny kompromis" - miękki i mokry jak pielucha za 100 mln euro.
Z braku konkretów zagraniczni dziennikarze emocjonowali się, kto kogo wypędził z lasu: antyglobaliści policjantów czy policja antyglobalistów. Korespondent „Timesa" donosił z nudów, ile żony ważnych gości mają dzieci i z kim. Było też trochę o Hedgefonds „rujnujących zdrową konkurencję" i o głodującej Afryce, której ósemka nie płaci tyle, ile zobowiązała się na poprzednim szczycie. Przy okazji poruszono niezaplanowany temat amerykańskiej tarczy w Europie. Władimir Putin przekonywał George’a Busha, po co mu wyrzutnie w Polsce i nowy radar w Czechach, skoro może korzystać ze starego rosyjskiego w Azerbejdżanie, u granic Iranu. Gdyby Mahmud Ahmadineżad wystrzelił rakietę, „można będzie ją od razu zestrzelić, a jej szczątki nie spadną na Europę, tylko do morza". Taki troskliwy. Czym i skąd chciałby ją zestrzelić, tego nie powiedział, ale zgłosił gotowość do „wspólnego dostępu". Bush określił jego ofertę jako „interesującą”. Zaiste, bo nikt na świecie nie wie, jak Putin darzony ograniczonym zaufaniem wyobraża sobie „równoprawne korzystanie z najnowocześniejszych technologii” przy odmiennych zapatrywaniach politycznych i de facto dziewięć razy mniejszych nakładach Rosji na zbrojenia.
Na szczycie G-8 było wszystko: poważne miny polityków, mniej poważne deklaracje, schłodzony szampan dla komentatorów, a za płotem koktajle Mołotowa i kartofle nafaszerowane gwoździami. W Heiligendamm zawarto „cenny kompromis" - miękki i mokry jak pielucha za 100 mln euro.
Więcej możesz przeczytać w 24/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.