Ideowe pensjonarki nie analizują rzeczywistości. One się po prostu brzydzą
Nie opisują świata. Bo to zajęcie dla bezdusznych bezideowców. Oni chcą świat zmieniać. Kto występuje w roli nowych rewolucjonistów? Nie, wcale nie politycy. To wielu dziennikarzy i intelektualistów. Część z nich nawet pewnie nie wie, że działają zgodnie z dziesiątą tezą o Feuerbachu autorstwa Karola Marksa. Dlaczego to robią? Wcale nie z obywatelskiego zaangażowania, lecz głównie z lenistwa i wygody. Opis świata, szczególnie trafny, wymaga intelektualnego wysiłku, zdobywania informacji, analizy, czytania różnych opracowań (jak w wypadku Marka Migalskiego – vide „Kto sprzątnął Leppera"). Chęć zmieniania świata (w postaci pisanego i mówionego wielosłowia) wymaga tylko ideowego żaru, emocjonalnego zaangażowania i taniej moralistyki. A to łatwizna.
Bawi mnie, kiedy obserwuję filozofów, prawników, politologów czy dziennikarzy rozpalonych wewnętrznym ogniem. Bo co ich różni od pensjonarek stawiających pierwsze kroki w świecie ludzkich interesów czy – częściej – uczuć i oburzonych, że życie to nie bajka? Ta sama pretensjonalność. To samo zacietrzewienie. Ta sama krótkowzroczność. I ta sama trywializacja rzeczywistości. Wystarczy posłuchać w radiu zgromadzonych razem Jacka Żakowskiego, Tomasza Lisa, Wiesława Władyki i Tomasza Wołka. Oni nie analizują rzeczywistości Polski. Oni po prostu się brzydzą – na sto sposobów (w porze śniadania trudno przy nich coś zjeść). I nauczają – to taki rodzaj antyhomilii (anty-, bo w homilii chodzi o jakieś dobro, a w ich wypadku o wypunktowanie zła – u innych oczywiście). Podobne antyhomilie swoim studentom głosi Tadeusz Rydzyk (vide: „Sługa burzy"). Tyle że o przeciwnym znaku.
Polskie ideowe przerośnięte pensjonarki wbrew pozorom nie są wcale ludźmi czynu. To politycy niespełnieni – tak jak metodolodzy są niespełnionymi badaczami, a krytycy niespełnionymi artystami. Może i chcieliby politykami zostać, ale panicznie boją się porażki i odpowiedzialności. Politykowi – wbrew temu, co się sądzi – pamięta się jednak różne rzeczy, czasem nawet latami. Mądrości ideowych pensjonarek żyją raczej minuty i godziny, a tylko z rzadka dni i tygodnie. Poza tym rządzenie wymaga jakichś praktycznych umiejętności, a przede wszystkim pracowitości i wytrwałości. Pouczanie nie wymaga niczego. Kiedy się słucha pensjonarek IV RP, można odnieść wrażenie, że ludzie władzy to sami nieudacznicy i matoły. Tyle że – w przeciwieństwie do uprawiania pensjonarstwa – żeby władzę zdobyć, trzeba się jednak wykazać sporymi umiejętnościami.
Stefan Kisielewski twierdził, że w Polsce zawsze rządzą socjaliści, tylko raz bezbożni, a innym razem pobożni. Ideowe pensjonarki też dzielą się na pobożne i bezbożne, bo poza tym nic ich nie różni. Wiele komentarzy zamieszczanych na przykład w „Gazecie Wyborczej" można by po drobnych zabiegach (zamiana nazwisk, partii czy instytucji) opublikować w „Naszym Dzienniku”. I odwrotnie. Potwierdza to zresztą łatwość, z jaką na przykład Tomasz Wołek zmienił polityczny obóz – oczywiście z głęboko niesłusznego na bezgranicznie słuszny.
Dialektyka ideowych pensjonarek bez trudu pozwala im wczorajszych antybohaterów dziś czynić bohaterami – wystarczy, że ci zadarli z braćmi Kaczyńskimi. I natychmiast się uszlachetnili. Jak ostatnio Andrzej Lepper. Można się dziwić, że jeszcze nie powstał żaden KOL (Komitet Obrony Leppera), że nie zbiera się podpisów w obronie niewinnej ofiary reżimu Kaczyńskich – wszak tylu mamy zaprawionych w składaniu podpisów pod apelami i petycjami. Przydałoby się też kolejne spotkanie obrońców demokracji. Jakiż to byłby widok: Lepper z Kwaśniewskim i Olechowskim, a w tle zastępy moralnych autorytetów.
Bawi mnie, kiedy obserwuję filozofów, prawników, politologów czy dziennikarzy rozpalonych wewnętrznym ogniem. Bo co ich różni od pensjonarek stawiających pierwsze kroki w świecie ludzkich interesów czy – częściej – uczuć i oburzonych, że życie to nie bajka? Ta sama pretensjonalność. To samo zacietrzewienie. Ta sama krótkowzroczność. I ta sama trywializacja rzeczywistości. Wystarczy posłuchać w radiu zgromadzonych razem Jacka Żakowskiego, Tomasza Lisa, Wiesława Władyki i Tomasza Wołka. Oni nie analizują rzeczywistości Polski. Oni po prostu się brzydzą – na sto sposobów (w porze śniadania trudno przy nich coś zjeść). I nauczają – to taki rodzaj antyhomilii (anty-, bo w homilii chodzi o jakieś dobro, a w ich wypadku o wypunktowanie zła – u innych oczywiście). Podobne antyhomilie swoim studentom głosi Tadeusz Rydzyk (vide: „Sługa burzy"). Tyle że o przeciwnym znaku.
Polskie ideowe przerośnięte pensjonarki wbrew pozorom nie są wcale ludźmi czynu. To politycy niespełnieni – tak jak metodolodzy są niespełnionymi badaczami, a krytycy niespełnionymi artystami. Może i chcieliby politykami zostać, ale panicznie boją się porażki i odpowiedzialności. Politykowi – wbrew temu, co się sądzi – pamięta się jednak różne rzeczy, czasem nawet latami. Mądrości ideowych pensjonarek żyją raczej minuty i godziny, a tylko z rzadka dni i tygodnie. Poza tym rządzenie wymaga jakichś praktycznych umiejętności, a przede wszystkim pracowitości i wytrwałości. Pouczanie nie wymaga niczego. Kiedy się słucha pensjonarek IV RP, można odnieść wrażenie, że ludzie władzy to sami nieudacznicy i matoły. Tyle że – w przeciwieństwie do uprawiania pensjonarstwa – żeby władzę zdobyć, trzeba się jednak wykazać sporymi umiejętnościami.
Stefan Kisielewski twierdził, że w Polsce zawsze rządzą socjaliści, tylko raz bezbożni, a innym razem pobożni. Ideowe pensjonarki też dzielą się na pobożne i bezbożne, bo poza tym nic ich nie różni. Wiele komentarzy zamieszczanych na przykład w „Gazecie Wyborczej" można by po drobnych zabiegach (zamiana nazwisk, partii czy instytucji) opublikować w „Naszym Dzienniku”. I odwrotnie. Potwierdza to zresztą łatwość, z jaką na przykład Tomasz Wołek zmienił polityczny obóz – oczywiście z głęboko niesłusznego na bezgranicznie słuszny.
Dialektyka ideowych pensjonarek bez trudu pozwala im wczorajszych antybohaterów dziś czynić bohaterami – wystarczy, że ci zadarli z braćmi Kaczyńskimi. I natychmiast się uszlachetnili. Jak ostatnio Andrzej Lepper. Można się dziwić, że jeszcze nie powstał żaden KOL (Komitet Obrony Leppera), że nie zbiera się podpisów w obronie niewinnej ofiary reżimu Kaczyńskich – wszak tylu mamy zaprawionych w składaniu podpisów pod apelami i petycjami. Przydałoby się też kolejne spotkanie obrońców demokracji. Jakiż to byłby widok: Lepper z Kwaśniewskim i Olechowskim, a w tle zastępy moralnych autorytetów.
Więcej możesz przeczytać w 29/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.