Co poradzimy, że kochamy wodzów – najlepiej nowych co sezon
Limuzyny rządowe pokonały kilkanaście przecznic w centrum Warszawy. Urzędnicy ze szczytu wymienili zdawkowe formułki, od niechcenia uścisnęli dłonie. I rozjechali się – jak przybyli – z zasznurowanymi ustami. Gazety odtrąbiły nową Polskę. Z tą nową Polską to przesąd, ale co poradzimy, że kochamy wodzów – najlepiej nowych co sezon. Uwielbiamy uczepić się myśli, że jak na czele resortu – nieważne: rolnictwa czy kultury – stanie elegant z nowego rozdania, to ten kawałek gospodarstwa narodowego ruszy jak torpeda. Zapytajcie Państwo taksówkarza; pogadajcie z fryzjerem; zagadnijcie panią ze spożywczego. Wszyscy odpowiedzą w jeden deseń. Przyjdzie nowy mocny człowiek i wreszcie zrobi porządek. A jak on tam u góry weźmie w garść tę urzędniczą hołotę, to i nam tutaj, w naszym Pajęczewie Dolnym, też się poprawi. I z tą nadzieją Polacy wgapiają się w ekran dzień w dzień od 19.00, żeby kibicować tym naszym, którzy gardłują za zielonym suknem z paprotką na ozdobę. Żeby Polska rosła w siłę. I by żyło się lepiej. Wszystkim.
Limuzyny rządowe szastają się po tych dziesięciu warszawskich hektarach. My to rozumiemy i nie sarkamy nawet, gdy nas ochlapią błotem. Bo hołubimy w sobie jeszcze jeden przesąd. Uparty, zastarzały, że nam go z duszy obcęgami nie wydrzeć. Że owszem, niech się ta wielka Polska rozgrywa w tych ważnych gabinetach ze złoconymi klamkami. Ale gdzieś daleko, na bezpieczną odległość. Żeby nas samych osobiście nie dotykała za bardzo. Co się wykłada w setkach drobnych obrazków spoza tych warszawskich hektarów.
Ot, trasa Katowice-Warszawa, akcja "Znicz". Funkcjonariusz macha lizakiem, grzecznie zjeżdżam na pobocze. Prawko, dokumenty, rutyna. Funkcjonariusz gapi się w moje papiery, ja, z nudów, na funkcjonariusza. Z przodu brakuje mu dwóch guzików, trzeci dynda na jednej nitce. Spodnie wytłuszczone, nogawki wystrzępione, buty oglądały pastę nie wiedzieć kiedy. Policjant sprawdza, czy auto niekradzione, wsiada do wozu, wywołuje kolegę z centrali. Kolega ma czas, bo właśnie przeżuwa kanapkę, a poza tym ustawia syna do pionu, bo zawalił klasówkę z matematyki. Ale – przyznaję – streszcza domowe sprawy jak może, bo przecież kierowca czeka. I z uśmiechem, życzliwie przekazuje, że mogę jechać dalej. To jego Polska. Dokładnie taka, jaką lubi i innej nikt mu nie narzuci. Mieć pretensje? Skąd! Kontrola przebiegła sprawnie, swojsko i życzliwie.
A teraz idę na łatwiznę. I rzucam gruby kontrast. Nie tak dawno bawiłem w Australii. Do załatwienia było sporo spraw. Nie bardzo wiedziałem, z czym się udać i do kogo. Pukałem do drzwi biur, lekko spłoszony stawałem z boczku, żeby podejrzeć, jak się zachowują inni i nie strzelić gafy. Ale mi nie pozwolili. Zza biureczka podnosiła się panienka, ubrana szykownie jak na teatralną premierę, i z promiennym uśmiechem wypytywała, w czym może pomóc. Zrobiona była w detalu. Od tipsów idealnej długości – takich, które nie przeszkadzają stukać w klawiaturę komputera – po rajstopy jak mgiełka. Punkt po punkcie relacjonowała obcokrajowcowi urzędniczą procedurę. Na pamiątkę zostawiła wskazówki na papierze i miły, choć zawodowy uśmiech.
Wieczorem zdarzyła nam się kawka w hotelowym lobby. Najpierw biznes, a potem pytanie, które mnie korciło od początku. Jaka partia rządzi w tej chwili w Australii? Bo tak mi się nasunęło, że ta panienka to żywa ekspozytura polityków, którzy trzęsą krajem. A ona – nie speszona nawet na jotę – odparła z marszu: wie pan, u nas są jakieś dwie partie, które rządzą na przemian. Ale jak się nazywają, to – szczerze mówiąc – nie pamiętam. A teraz, pozwoli pan, wrócimy do interesów.
Limuzyny rządowe szastają się po tych dziesięciu warszawskich hektarach. My to rozumiemy i nie sarkamy nawet, gdy nas ochlapią błotem. Bo hołubimy w sobie jeszcze jeden przesąd. Uparty, zastarzały, że nam go z duszy obcęgami nie wydrzeć. Że owszem, niech się ta wielka Polska rozgrywa w tych ważnych gabinetach ze złoconymi klamkami. Ale gdzieś daleko, na bezpieczną odległość. Żeby nas samych osobiście nie dotykała za bardzo. Co się wykłada w setkach drobnych obrazków spoza tych warszawskich hektarów.
Ot, trasa Katowice-Warszawa, akcja "Znicz". Funkcjonariusz macha lizakiem, grzecznie zjeżdżam na pobocze. Prawko, dokumenty, rutyna. Funkcjonariusz gapi się w moje papiery, ja, z nudów, na funkcjonariusza. Z przodu brakuje mu dwóch guzików, trzeci dynda na jednej nitce. Spodnie wytłuszczone, nogawki wystrzępione, buty oglądały pastę nie wiedzieć kiedy. Policjant sprawdza, czy auto niekradzione, wsiada do wozu, wywołuje kolegę z centrali. Kolega ma czas, bo właśnie przeżuwa kanapkę, a poza tym ustawia syna do pionu, bo zawalił klasówkę z matematyki. Ale – przyznaję – streszcza domowe sprawy jak może, bo przecież kierowca czeka. I z uśmiechem, życzliwie przekazuje, że mogę jechać dalej. To jego Polska. Dokładnie taka, jaką lubi i innej nikt mu nie narzuci. Mieć pretensje? Skąd! Kontrola przebiegła sprawnie, swojsko i życzliwie.
A teraz idę na łatwiznę. I rzucam gruby kontrast. Nie tak dawno bawiłem w Australii. Do załatwienia było sporo spraw. Nie bardzo wiedziałem, z czym się udać i do kogo. Pukałem do drzwi biur, lekko spłoszony stawałem z boczku, żeby podejrzeć, jak się zachowują inni i nie strzelić gafy. Ale mi nie pozwolili. Zza biureczka podnosiła się panienka, ubrana szykownie jak na teatralną premierę, i z promiennym uśmiechem wypytywała, w czym może pomóc. Zrobiona była w detalu. Od tipsów idealnej długości – takich, które nie przeszkadzają stukać w klawiaturę komputera – po rajstopy jak mgiełka. Punkt po punkcie relacjonowała obcokrajowcowi urzędniczą procedurę. Na pamiątkę zostawiła wskazówki na papierze i miły, choć zawodowy uśmiech.
Wieczorem zdarzyła nam się kawka w hotelowym lobby. Najpierw biznes, a potem pytanie, które mnie korciło od początku. Jaka partia rządzi w tej chwili w Australii? Bo tak mi się nasunęło, że ta panienka to żywa ekspozytura polityków, którzy trzęsą krajem. A ona – nie speszona nawet na jotę – odparła z marszu: wie pan, u nas są jakieś dwie partie, które rządzą na przemian. Ale jak się nazywają, to – szczerze mówiąc – nie pamiętam. A teraz, pozwoli pan, wrócimy do interesów.
Więcej możesz przeczytać w 46/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.