To we „Wprost” niemieccy politycy ogłaszali przełomowe plany i decyzje wobec Polski
Dlaczego akurat Niemcy?" – spytał przed laty redaktora naczelnego „Wprost" Marka Króla przedstawiciel monachijskiego tygodnika „Focus". Działo się to po podpisaniu umowy o współpracy między naszymi redakcjami. „Dlatego że Niemcy są naszym sąsiadem i przez nie wiedzie droga do Brukseli" – usłyszał w odpowiedzi. Byliśmy przy obalaniu muru berlińskiego, asystowaliśmy przy wyprowadzaniu wojsk radzieckich z byłej NRD i przy podpisywaniu traktatów z 1990 r. i 1991 r. o potwierdzeniu granic i dobrym sąsiedztwie. Choć dziś Polacy urzędują już w brukselskiej centrali UE i NATO, nasze zainteresowanie Niemcami nie osłabło. Przeciwnie, jak dowodzi życie, wspólnych problemów nam nie zabraknie.
Z Polski do Chin
„Jeśli nie my, to kto i kiedy usunie bariery w niemiecko-polskich stosunkach?" – pytał w rozmowie z „Wprost" Hartmut Koschyk (CSU), od 1990 r. poseł Bundestagu. Wcześniej był przewodniczącym zarządu Młodzieży Śląskiej i do 1991 r. sekretarzem generalnym Związku Wypędzonych. Koschyk był pełen entuzjazmu. Zadeklarował, że nauczy się języka polskiego, a na zjeździe organizacji wysiedleńców w Berlinie zgłosił propozycję, aby Związek Wypędzonych (BdV) zmienił nazwę na Związek Pojednania i uznał granicę z Polską.
Związek granicy nie uznał i nazwy nie zmienił, a Koschyk zajmuje się obecnie w Bundestagu stosunkami z… Chinami. Polskiego nie zdążył się nauczyć. BdV przyjął kurs, który nadal sieje niezgodę między Polakami i Niemcami. Nie takie były intencje uczestników polsko-niemieckiego „okrągłego stołu", zainicjowanego przez „Wprost". W studiu TVP 2 moderowaliśmy dyskusję posłów Sejmu i Bundestagu o uprzedzeniach, resentymentach i asymetrii w sytuacji mniejszości niemieckiej w Polsce i Polaków w Niemczech. Dyskusja mogłaby służyć za przykład prowadzenia rzeczowego dialogu – najbardziej deficytowego towaru w stosunkach RFN – RP w ostatnich latach.
Drzwi Europy
Czym kierował się kanclerz Helmut Kohl, wybierając korespondenta „Wprost" w Bonn jako pierwszego przedstawiciela polskich mediów, któremu poświęcił czas na ekskluzywny wywiad, pozostanie jego tajemnicą. Zapewne tym, że nieznany wówczas w RFN tygodnik był orędownikiem otwarcia Polski na Europę i symbolizował nowe czasy po upadku komunizmu. „Ojciec zjednoczenia" Niemiec zadeklarował na naszych łamach wsparcie starań Polski o przyjęcie do UE, ale już w kwestii wstąpienia do NATO zachował powściągliwość. Dla uważnych obserwatorów był to pierwszy sygnał innego przełomu: późniejszych pieszczot Niemiec z Rosją, a to w saunie, a to podczas karnawałowej sanny z pochodniami, które zaowocowały adopcją rosyjskich sierot przez szefa rządu RFN i planami połączenia się po dnie Bałtyku gazową pępowiną z Rosjanami.
NRD pożegnaliśmy rozmową z ostatnim szefem partii i państwa Egonem Krenzem w jego berlińskiej willi przy Majakowski strasse. Krenz usiłował nas przekonać, że to on był „rzeczywistym autorem" zjednoczenia z RFN. Nieco później odprowadzaliśmy go do więzienia w Moabit za podpisanie rozkazu strzelania na granicy do uciekinierów z niemieckiego państwa robotników i chłopów. Dla Polaków „Drzwi do Europy" pierwszy otwierał minister obrony Volker Rühe. Pod takim właśnie tytułem opublikowaliśmy wywiad z tym politykiem, który wybiegł przed orkiestrę i głośno mówił o konieczności „całkowitej reintegracji" naszego kraju z zachodnimi strukturami, z NATO włącznie.
Choć w chwili zjednoczenia Niemiec ówczesny sekretarz generalny sojuszu, były pilot Luftwaffe Manfred Wörner, kierując się zasadami Realpolitik, zapewniał, że struktury paktu nie będą przesuwane na wschód, w rozmowie z „Wprost" po raz pierwszy zasygnalizował wolę przyjęcia Polski. Zastrzegł jednak, że będzie to „długi proces", bo „wymagający uspokojenia Rosjan". Tę samą opinię prezentował na łamach „Wprost" minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher. Innego zdania był Gregor Gysi, „lewa noga" w niemieckim parlamencie, dawniej członek Honeckerowskiej SED, szpicel Stasi o pseudonimie Notar, twórca postkomunistycznej PDS, a obecnie lider Partii Lewicy w Bundestagu. Jak wykładał we „Wprost”, NATO jest „nikomu niepotrzebne” i „powinno być zlikwidowane”, a Polska nie powinna brać przykładu z niemieckiego rozrachunku z przeszłością.
Niestety, w tej ostatniej kwestii Niemcy nie były dla nas wzorem. Choć na zaproszenie redakcji „Wprost" przyjechał do Polski szef Urzędu do spraw Akt Stasi Joachim Gauck, który przekonywał w kolejnym programie telewizyjnym „Wprost" i „Panoramy", że „sprawcy zza biurek i służalcy systemu powinni zostać nazwani po imieniu jako wykonawcy zbrodniczego systemu", Polska do dziś nie wie, co zrobić z komunistyczną spuścizną. Ku niezadowoleniu Niemców podejmowaliśmy również tematy, w których wzorem nigdy i dla nikogo być nie powinni. Rozmawialiśmy z szefem neonazistów z DVU Gerhardem Freyem czy przewodniczącym jego bratniej partii NPD Udo Voigtem, mającej dziś swoich posłów w landowych parlamentach. Tendencje rewizjonistyczne, narastanie fali wrogości do obcokrajowców i antysemityzmu były tematem naszego wywiadu z ministrem spraw wewnętrznych Manfredem Kantherem.
Osioł trojański
Według początkowych założeń Kohla, Polska powinna była najpierw zostać przyjęta do UE, a „ewentualnie później" do NATO. Dzięki stanowczości USA kolejność się odwróciła; członkami paktu zostaliśmy w 1999 r., a unii w 2004 r. Jeszcze w czasach chadecko-liberalnego rządu w RFN podjęliśmy temat erozji transatlantyckich więzów Niemiec. Nasz artykuł „Związek hamburgera z Hamburgiem" o stygnięciu uczuć między Bonn a Waszyngtonem oraz stopniowej zmianie niemieckich priorytetów – z proamerykańskich na prorosyjskie – został przetłumaczony w RFN oraz w USA i krążył między politykami tych krajów. Kilka lat później powstała antyamerykańska oś Berlin – Paryż – Moskwa, a nasz kraj został okrzyknięty nad Szprewą i Sekwaną „osłem trojańskim" USA. Polskę wprowadził do wspólnoty nie Kohl, lecz Gerhard Schröder. Temat akcesji Polski do NATO i UE wałkowaliśmy m.in. z Javierem Solaną, sekretarzem generalnym sojuszu w latach 1995-1999, później „ministrem" spraw zagranicznych UE i z pierwszym dyrektorem generalnym ds. rozszerzenia wspólnoty Nikolausem van der Pasem. „Kierunek marszu" wytyczał za naszym pośrednictwem niemiecki komisarz ds. rozszerzenia unii Günter Verheugen, który został Człowiekiem Roku „Wprost”, oraz szef Komisji UE Jacques Santer i jego następcy.
W rozmowie pod tytułem „Partnerstwo dla rozwoju" Gerhard Schröder deklarował „pogłębianie bilateralnych stosunków z Polską we wszystkich dziedzinach" i „świadomość odpowiedzialności historycznej". Jak mówił: „Geografia i polityka pokrywają się: Berlin i Warszawa znajdują się bardzo blisko siebie". Wkrótce okazało się, że były kanclerz pojmował to partnerstwo w osobliwy sposób i zapomniał o geografii. Mimo istnienia trójkąta weimarskiego Niemcy i Francuzi, jako autorzy eurokonstytucji, nie uznali za stosowne skonsultować projekt z rządem w Warszawie i wywrócili do góry nogami ustalenia ze szczytu UE w Nicei. A w ostatnich dniach urzędowania Schröder uroczyście podpisał umowę z Władimirem Putinem o budowie gazociągu północnego. Dziś jest jego cerberem na tej budowie i donośnie łaje swą następczynię za rujnowanie jego dorobku w stosunkach z Rosją i USA.
Kanclerz Angela Merkel, której towarzyszyliśmy jeszcze podczas kampanii wyborczej, nie zostawiła na byłym szefie rządu RFN suchej nitki za „lekceważenie najbliższego wschodniego sąsiada" Niemiec. Po ponad ćwierćwieczu od pamiętnego uścisku premiera Tadeusza Mazowieckiego i Helmuta Kohla w Krzyżowej nasi politycy znów muszą włożyć sporo wysiłku w ocieplenie klimatu między Berlinem i Warszawą. Nie ma w RFN szefów resortów kolejnych rządów, którzy nie byliby obecni na stronach „Wprost". Nasz krytycyzm wywoływał niekiedy w Niemczech irytację i oburzenie, tak jak okładka z Eriką Steinbach ujeżdżającą Schrödera. Ale temu, że kanclerz lewicy odwiedził zjazd „wypędzonych" i że szefowa BdV wywiera destruktywny wpływ na stosunki RFN – RP, nie zaprzeczają nawet politycy w Berlinie.
Powrót tygrysa
„My nie pełnimy urzędu sędziowskiego, naszym zadaniem jest robienie polityki" – mawiał Otto von Bismarck. Choćby tylko z powodu tej wykładni „Wprost" zapewne jeszcze nieraz zajdzie za skórę nie tylko niemieckim politykom. Pierwsi zareagowaliśmy na tlącą się do dziś eksplozję dowcipów o Polakach. Nasz tekst „Polenwitze" zdopingował prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego do zaproszenia „polakożercy" Haralda Schmidta do odwiedzin Polski. Schmidt z niego nie skorzystał, ale dziś już nie robi kariery polskim kosztem.
Rozdarcie, konflikty i uprzedzenia w jednoczącej się Europie po zburzeniu muru berlińskiego znalazły wyraz na naszych łamach również w cyklu reportaży z dwóch rajdów zrealizowanych przez „Wprost" i brytyjski „The Times". Pierwszy przebiegał wzdłuż granicy żelaznej kurtyny, od Szczecina przez Niemcy, Czechy, Słowację, Austrię, Węgry, Słowenię aż do Triestu. Druga trasa, którą zrealizowaliśmy w chwili rozszerzenia UE w 2004 r., wiodła po nowym pograniczu wspólnoty, przez dziewięć krajów, byłe republiki radzieckie i pretendentów do wspólnoty – od estońskiego Tallina po turecki Stambuł. Przedstawiliśmy w nich wykorzystywanie nieletnich przez niemieckich seksturystów w czeskim Chebie, dramat słowackich Romów, rządy „kołchozowego duce" na Białorusi, kłopot Ukraińców z określeniem tożsamości i oligarchami, pisaliśmy o kolonii trędowatych w rumuńskiej osadzie Tichilesti, sprzedaży nerek przez zdesperowanych Mołdawian czy zabijaniu córek z powodów religijnych przez zaślepionych Turków. Naszym celem było zobrazowanie tego, o czym politycy woleliby nie mówić.
Odświeżenie pamięci daje dobre rezultaty. Przekonaliśmy się o tym także po odnalezieniu pod Hanowerem tyczkarza, mistrza olimpijskiego Władysława Kozakiewicza, który walczył w barwach RFN i uczył skakać niemieckie tyczkarki („Gest Kozakiewicza") i nagle przypomniał sobie o swych korzeniach. Nie inaczej było z Dariuszem Michalczewskim, który po ucieczce z Polski wychodził na ring przy dźwiękach hymnu „Deutschland, Deutschland über alles…" i zdobywał mistrzowskie tytuły dla RFN. Po artykule „Powrót Tygrysa" Michalczewski znów odebrał w konsulacie RP w Hamburgu polski paszport. Co prawda, ostatnie walki stoczone na pożegnanie z ringiem w biało-czerwonych barwach przegrał, ale w końcu nie zawsze da się wygrywać…
Z Polski do Chin
„Jeśli nie my, to kto i kiedy usunie bariery w niemiecko-polskich stosunkach?" – pytał w rozmowie z „Wprost" Hartmut Koschyk (CSU), od 1990 r. poseł Bundestagu. Wcześniej był przewodniczącym zarządu Młodzieży Śląskiej i do 1991 r. sekretarzem generalnym Związku Wypędzonych. Koschyk był pełen entuzjazmu. Zadeklarował, że nauczy się języka polskiego, a na zjeździe organizacji wysiedleńców w Berlinie zgłosił propozycję, aby Związek Wypędzonych (BdV) zmienił nazwę na Związek Pojednania i uznał granicę z Polską.
Związek granicy nie uznał i nazwy nie zmienił, a Koschyk zajmuje się obecnie w Bundestagu stosunkami z… Chinami. Polskiego nie zdążył się nauczyć. BdV przyjął kurs, który nadal sieje niezgodę między Polakami i Niemcami. Nie takie były intencje uczestników polsko-niemieckiego „okrągłego stołu", zainicjowanego przez „Wprost". W studiu TVP 2 moderowaliśmy dyskusję posłów Sejmu i Bundestagu o uprzedzeniach, resentymentach i asymetrii w sytuacji mniejszości niemieckiej w Polsce i Polaków w Niemczech. Dyskusja mogłaby służyć za przykład prowadzenia rzeczowego dialogu – najbardziej deficytowego towaru w stosunkach RFN – RP w ostatnich latach.
Drzwi Europy
Czym kierował się kanclerz Helmut Kohl, wybierając korespondenta „Wprost" w Bonn jako pierwszego przedstawiciela polskich mediów, któremu poświęcił czas na ekskluzywny wywiad, pozostanie jego tajemnicą. Zapewne tym, że nieznany wówczas w RFN tygodnik był orędownikiem otwarcia Polski na Europę i symbolizował nowe czasy po upadku komunizmu. „Ojciec zjednoczenia" Niemiec zadeklarował na naszych łamach wsparcie starań Polski o przyjęcie do UE, ale już w kwestii wstąpienia do NATO zachował powściągliwość. Dla uważnych obserwatorów był to pierwszy sygnał innego przełomu: późniejszych pieszczot Niemiec z Rosją, a to w saunie, a to podczas karnawałowej sanny z pochodniami, które zaowocowały adopcją rosyjskich sierot przez szefa rządu RFN i planami połączenia się po dnie Bałtyku gazową pępowiną z Rosjanami.
NRD pożegnaliśmy rozmową z ostatnim szefem partii i państwa Egonem Krenzem w jego berlińskiej willi przy Majakowski strasse. Krenz usiłował nas przekonać, że to on był „rzeczywistym autorem" zjednoczenia z RFN. Nieco później odprowadzaliśmy go do więzienia w Moabit za podpisanie rozkazu strzelania na granicy do uciekinierów z niemieckiego państwa robotników i chłopów. Dla Polaków „Drzwi do Europy" pierwszy otwierał minister obrony Volker Rühe. Pod takim właśnie tytułem opublikowaliśmy wywiad z tym politykiem, który wybiegł przed orkiestrę i głośno mówił o konieczności „całkowitej reintegracji" naszego kraju z zachodnimi strukturami, z NATO włącznie.
Choć w chwili zjednoczenia Niemiec ówczesny sekretarz generalny sojuszu, były pilot Luftwaffe Manfred Wörner, kierując się zasadami Realpolitik, zapewniał, że struktury paktu nie będą przesuwane na wschód, w rozmowie z „Wprost" po raz pierwszy zasygnalizował wolę przyjęcia Polski. Zastrzegł jednak, że będzie to „długi proces", bo „wymagający uspokojenia Rosjan". Tę samą opinię prezentował na łamach „Wprost" minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher. Innego zdania był Gregor Gysi, „lewa noga" w niemieckim parlamencie, dawniej członek Honeckerowskiej SED, szpicel Stasi o pseudonimie Notar, twórca postkomunistycznej PDS, a obecnie lider Partii Lewicy w Bundestagu. Jak wykładał we „Wprost”, NATO jest „nikomu niepotrzebne” i „powinno być zlikwidowane”, a Polska nie powinna brać przykładu z niemieckiego rozrachunku z przeszłością.
Niestety, w tej ostatniej kwestii Niemcy nie były dla nas wzorem. Choć na zaproszenie redakcji „Wprost" przyjechał do Polski szef Urzędu do spraw Akt Stasi Joachim Gauck, który przekonywał w kolejnym programie telewizyjnym „Wprost" i „Panoramy", że „sprawcy zza biurek i służalcy systemu powinni zostać nazwani po imieniu jako wykonawcy zbrodniczego systemu", Polska do dziś nie wie, co zrobić z komunistyczną spuścizną. Ku niezadowoleniu Niemców podejmowaliśmy również tematy, w których wzorem nigdy i dla nikogo być nie powinni. Rozmawialiśmy z szefem neonazistów z DVU Gerhardem Freyem czy przewodniczącym jego bratniej partii NPD Udo Voigtem, mającej dziś swoich posłów w landowych parlamentach. Tendencje rewizjonistyczne, narastanie fali wrogości do obcokrajowców i antysemityzmu były tematem naszego wywiadu z ministrem spraw wewnętrznych Manfredem Kantherem.
Osioł trojański
Według początkowych założeń Kohla, Polska powinna była najpierw zostać przyjęta do UE, a „ewentualnie później" do NATO. Dzięki stanowczości USA kolejność się odwróciła; członkami paktu zostaliśmy w 1999 r., a unii w 2004 r. Jeszcze w czasach chadecko-liberalnego rządu w RFN podjęliśmy temat erozji transatlantyckich więzów Niemiec. Nasz artykuł „Związek hamburgera z Hamburgiem" o stygnięciu uczuć między Bonn a Waszyngtonem oraz stopniowej zmianie niemieckich priorytetów – z proamerykańskich na prorosyjskie – został przetłumaczony w RFN oraz w USA i krążył między politykami tych krajów. Kilka lat później powstała antyamerykańska oś Berlin – Paryż – Moskwa, a nasz kraj został okrzyknięty nad Szprewą i Sekwaną „osłem trojańskim" USA. Polskę wprowadził do wspólnoty nie Kohl, lecz Gerhard Schröder. Temat akcesji Polski do NATO i UE wałkowaliśmy m.in. z Javierem Solaną, sekretarzem generalnym sojuszu w latach 1995-1999, później „ministrem" spraw zagranicznych UE i z pierwszym dyrektorem generalnym ds. rozszerzenia wspólnoty Nikolausem van der Pasem. „Kierunek marszu" wytyczał za naszym pośrednictwem niemiecki komisarz ds. rozszerzenia unii Günter Verheugen, który został Człowiekiem Roku „Wprost”, oraz szef Komisji UE Jacques Santer i jego następcy.
W rozmowie pod tytułem „Partnerstwo dla rozwoju" Gerhard Schröder deklarował „pogłębianie bilateralnych stosunków z Polską we wszystkich dziedzinach" i „świadomość odpowiedzialności historycznej". Jak mówił: „Geografia i polityka pokrywają się: Berlin i Warszawa znajdują się bardzo blisko siebie". Wkrótce okazało się, że były kanclerz pojmował to partnerstwo w osobliwy sposób i zapomniał o geografii. Mimo istnienia trójkąta weimarskiego Niemcy i Francuzi, jako autorzy eurokonstytucji, nie uznali za stosowne skonsultować projekt z rządem w Warszawie i wywrócili do góry nogami ustalenia ze szczytu UE w Nicei. A w ostatnich dniach urzędowania Schröder uroczyście podpisał umowę z Władimirem Putinem o budowie gazociągu północnego. Dziś jest jego cerberem na tej budowie i donośnie łaje swą następczynię za rujnowanie jego dorobku w stosunkach z Rosją i USA.
Kanclerz Angela Merkel, której towarzyszyliśmy jeszcze podczas kampanii wyborczej, nie zostawiła na byłym szefie rządu RFN suchej nitki za „lekceważenie najbliższego wschodniego sąsiada" Niemiec. Po ponad ćwierćwieczu od pamiętnego uścisku premiera Tadeusza Mazowieckiego i Helmuta Kohla w Krzyżowej nasi politycy znów muszą włożyć sporo wysiłku w ocieplenie klimatu między Berlinem i Warszawą. Nie ma w RFN szefów resortów kolejnych rządów, którzy nie byliby obecni na stronach „Wprost". Nasz krytycyzm wywoływał niekiedy w Niemczech irytację i oburzenie, tak jak okładka z Eriką Steinbach ujeżdżającą Schrödera. Ale temu, że kanclerz lewicy odwiedził zjazd „wypędzonych" i że szefowa BdV wywiera destruktywny wpływ na stosunki RFN – RP, nie zaprzeczają nawet politycy w Berlinie.
Powrót tygrysa
„My nie pełnimy urzędu sędziowskiego, naszym zadaniem jest robienie polityki" – mawiał Otto von Bismarck. Choćby tylko z powodu tej wykładni „Wprost" zapewne jeszcze nieraz zajdzie za skórę nie tylko niemieckim politykom. Pierwsi zareagowaliśmy na tlącą się do dziś eksplozję dowcipów o Polakach. Nasz tekst „Polenwitze" zdopingował prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego do zaproszenia „polakożercy" Haralda Schmidta do odwiedzin Polski. Schmidt z niego nie skorzystał, ale dziś już nie robi kariery polskim kosztem.
Rozdarcie, konflikty i uprzedzenia w jednoczącej się Europie po zburzeniu muru berlińskiego znalazły wyraz na naszych łamach również w cyklu reportaży z dwóch rajdów zrealizowanych przez „Wprost" i brytyjski „The Times". Pierwszy przebiegał wzdłuż granicy żelaznej kurtyny, od Szczecina przez Niemcy, Czechy, Słowację, Austrię, Węgry, Słowenię aż do Triestu. Druga trasa, którą zrealizowaliśmy w chwili rozszerzenia UE w 2004 r., wiodła po nowym pograniczu wspólnoty, przez dziewięć krajów, byłe republiki radzieckie i pretendentów do wspólnoty – od estońskiego Tallina po turecki Stambuł. Przedstawiliśmy w nich wykorzystywanie nieletnich przez niemieckich seksturystów w czeskim Chebie, dramat słowackich Romów, rządy „kołchozowego duce" na Białorusi, kłopot Ukraińców z określeniem tożsamości i oligarchami, pisaliśmy o kolonii trędowatych w rumuńskiej osadzie Tichilesti, sprzedaży nerek przez zdesperowanych Mołdawian czy zabijaniu córek z powodów religijnych przez zaślepionych Turków. Naszym celem było zobrazowanie tego, o czym politycy woleliby nie mówić.
Odświeżenie pamięci daje dobre rezultaty. Przekonaliśmy się o tym także po odnalezieniu pod Hanowerem tyczkarza, mistrza olimpijskiego Władysława Kozakiewicza, który walczył w barwach RFN i uczył skakać niemieckie tyczkarki („Gest Kozakiewicza") i nagle przypomniał sobie o swych korzeniach. Nie inaczej było z Dariuszem Michalczewskim, który po ucieczce z Polski wychodził na ring przy dźwiękach hymnu „Deutschland, Deutschland über alles…" i zdobywał mistrzowskie tytuły dla RFN. Po artykule „Powrót Tygrysa" Michalczewski znów odebrał w konsulacie RP w Hamburgu polski paszport. Co prawda, ostatnie walki stoczone na pożegnanie z ringiem w biało-czerwonych barwach przegrał, ale w końcu nie zawsze da się wygrywać…
Oko łubianki „Dlaczego opluwacie naszego prezydenta?" – pytał mnie z poważną miną urzędnik rosyjskiego MSZ. Była jesień 2003 r. Siedzieliśmy w budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych przy Zubowskim Bulwarze w Moskwie. Na stole leżały rozrzucone tłumaczenia moich artykułów z „Wprost". Na niektórych widać było odręczne dopiski. Co jakiś czas urzędnik podnosił artykuł i cytował smakowite kąski:= „Władimir Putin wprowadza w Rosji demokrację sterowaną”. „Naprawdę to wszystko czytacie?” – zapytałem z niedowierzaniem. „Oczywiście, wszystko jest czytane, a odpowiednie cytaty trafi ają nawet tam” – urzędnik wskazał palcem w sufi t. „Na Kreml?” – zapytałem. Urzędnik pokiwał głową. „A ty takie rzeczy wypisujesz i ja później mam nieprzyjemności” – mówił. Kiedy podróżowałem po Rosji śladami markiza de Custine’a (reportaże ukazywały się we „Wprost”), usłyszałem od jednego z rządowych dziennikarzy, że wiedział o moim „projekcie”, zanim się spotkaliśmy. „Dlaczego akurat śladami tego oszusta, który tak obrażał nasz kraj. Nie można było nic innego wymyślić?” – pytał. Kiedy niedawno byłem w Moskwie, znowu dostałem ostrzeżenie, że moja dziennikarska akredytacja jest mocno zagrożona. Najbardziej naraziłem się wspomnianym już cyklem „Śladami markiza de Custine’a”. A to znaczy, że „smutni panowie”, którzy robią prasówki w budynkach na Łubiance czy na Kremlu, ciągle są wiernymi czytelnikami „Wprost”. Grzegorz Ślubowski |
Więcej możesz przeczytać w 49/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.