Ustawa o kinematografii powołująca Polski Instytut Sztuki Filmowej rodziła się w ogniu krytyki i protestów. Dziś nawet najbardziej zagorzali jej oponenci przyznają, że dzięki niej polskie kino odżyło. W ubiegłym tygodniu został ogłoszony konkurs na nowego dyrektora PISF.
W 2005 r. nałożono 1,5-procentowy podatek na operatorów telewizji kablowych, telewizje komercyjne, dystrybutorów filmowych i podmioty prowadzące kina. Przeciwnicy nowych rozwiązań pieniądze te, przeznaczone na wspieranie polskiej produkcji filmowej, nazywali haraczem ściąganym na korzyść nieudolnych artystów. A nową ustawę o kinematografii rzecznik praw obywatelskich zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego. Projekt popierali właściwie wyłącznie twórcy. Dziś po tych emocjach nie ma już śladu. W Polsce powstaje ok. 50 filmów rocznie, podczas gdy jeszcze pięć, sześć lat temu robiliśmy ich kilkanaście. Zdolni debiutanci, którzy nie mieliby szans na sfinansowanie projektów, zaczynają robić filmy i są doceniani zarówno w kraju, jak i na zagranicznych festiwalach. Liczba widzów w kinach zwiększyła się z 400 tys. do niemal 9 mln w ciągu roku. A pamiętać wypada, że zaledwie 20 proc. budżetu PISF pochodzi z budżetu państwa. Pozostała część budżetu Instytutu to – na mocy ustawy – wpływy od prywatnych telewizji, kablówek, platform cyfrowych, kin, dystrybutorów i zespołów filmowych. Każda złotówka zainwestowana w filmy przez PISF generuje 2,43 zł inwestycji prywatnych w produkcję filmową i prawie 2 zł na jej promocję i dystrybucję. Przez te lata niemal potroiła się liczba filmowych debiutów: wszystkie obrazy pokazane w ubiegłym roku na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni były dotowane przez PISF.
Więcej możesz przeczytać w 21/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.