Dyktatura ciemniaków „elity” i „autorytet” to ulubione zniewagi najmniej skomplikowanych fanów PiS
Byłem małym chłopcem i wdrapałem się po piorunochronie na gzyms Hali Gwardii, by przez uchylony lufcik obserwować pojedynki bokserskie. Walczyli między innymi Pietrzykowski i Walasek, a siedząca kilka metrów ode mnie kobieta co chwila wrzeszczała: „Zabij go!". Była to blondynka o urodzie Marilyn Monroe, paliła cienkie papierosy, zostawiając na nich ślad czerwonej szminki. Do dziś się zastanawiam, jak by ta kobieta zareagowała, gdyby Pietrzykowski tego drugiego rzeczywiście na ringu zabił.
Zanim napiszę następne zdanie – małe zastrzeżenie. Nie lubię pisać o polityce. Wolę oglądać świat przez pryzmat sztuki. O polityce i tym podobnych zjawiskach piszę wyjątkowo dla „Wprost", bo jest to tygodnik, który ma obywatelskie aspiracje. Takie przynajmniej mam wrażenie. A na obywatelskości mi zależy,gdyż tylko społeczeństwo obywatelskie może mi dać namiastkę wolności, a to jest wszystko, czego chcę.
Pani Staniszkis stosuje czerwoną szminkę. Chyba żadna inna kobieta świata polityki nie ma takiej śmiałości. Przez proste skojarzenie zastanawiam się, czy wciągając się w pojedynek PiS z PO, pani profesor rzuciła kiedyś w stronę ekranu: „Zabij go!". Bardzo możliwe. Kilka dni temu z cynicznym uśmiechem użyła zwrotu: „To elity wybrały Komorowskiego”, i pomyślałem, że chyba rozum się z nią na chwilę rozstał. „Elity” i „autorytet” to ulubione zniewagi najmniej skomplikowanych fanów PiS. Tych, co piszą na forach: „POmyśl POkrako”. Dla nich to najbrzydsze słowa, jakie znają. Żaden wyraz na „ch”, „p” czy „k” nie oddaje pogardy, jaką zawiera określenie „autorytet” pisane na forach internetowych przez „ł” czy „elita” pisane przez „y”. Dopóki używa go polityczna żulerka – nie ma sprawy, w końcu ludzie klną na różne sposoby. Ale kiedy tak świat postrzega piękna pani profesor ze szminką na ustach – coś każe mi się refleksyjnie uśmiechnąć.
Przecież Polska nie ma już elit.
W stadzie wilków istnieje wielka dbałość o przekazywanie najlepszych genów z pokolenia na pokolenie. Wraz z genami sprytu, zaradności i waleczności szef stada (nigdy nie zostaje nim najokrutniejszy czy najbardziej bezczelny wilk) przekazuje pałeczkę trwałości gatunku. Aby tak się stało, wódz wybiera na żonę najzdrowszą waderę i tylko z nią ma potomstwo. Wszyscy pozostali członkowie rodziny mają zakaz romansowania, wspólnie polują, ratują się wzajemnie i niańczą małe, aż do następnego rozdania. Łamaga nigdy nie zostanie szefem wilczej rodziny. Gdyby został – stado by zdechło w chaosie i głodzie.
Ludzie próbują oszukać naturę. W wielu osobnikach naszego gatunku rodzi się złudna nadzieja, że jak się zabije mądrzejszego, to się samemu podoła na jego miejscu. Nic bardziej mylnego. Intrygi, kłamstwa, poniżanie i dyskredytacja są wprawdzie w polityce narzędziem powszechnym, ale ofiarowują jedynie złudzenie, że rządzić może każdy. W rzeczywistości jest to po prostu sposób na windowanie miernot.
Nie straciliśmy elit w mgnieniu oka. Polskie społeczeństwo tworzyło się przez wieki i jeśli gdzieś jacyś mądrale płodzili dzieci i jeśli one były równie mądre – powstawało kolejne pokolenie osób zdolnych, wykształconych, ułożonych. Gdy ktoś chciał nas zniszczyć, najpierw mordował nam najświatlejsze umysły. Podstawowa zasada niszczenia plemienia przeciwnika. Celowali w tym Hitler i Stalin, czyniąc to metodologicznie, na skalę przemysłową, wobec Polski.
Po II wojnie światowej ludzi wybitnych i wykształconych ocalało niewielu, a część z nich wylądowała poza wschodnimi i zachodnimi granicami Polski. W latach 50. kontynuowano w PRL polowanie na intelektualne niedobitki i dopiero w latach 60. zaprzestano dokonywać zbrodni fizycznych – wprowadzono w zamian metodę niszczenia moralnego. To najbardziej parszywa z katalogu komunistycznych metod i ku mojemu zdumieniu przetrwała od Jasienicy do dziś. Za jej pomocą niszczy się wszelkie wartości i szpicę narodu. Dzięki niej można spotkać w polskim Sejmie tylu prostaków i szaleńców, a tak mało przenikliwych intelektualistów i ludzi wybitnych (cokolwiek by to miało znaczyć).
W lutym 1968 r. pisarz Stefan Kisielewski nazwał działania komunistycznych cenzorów „dyktaturą ciemniaków". Został najpierw zwyzywany przez Gomułkę z mównicy w Sali Kongresowej (w 1981 r. chciałem z tej mównicy zagrać solo na gitarze podczas koncertu, ale mi nie pozwolono, cholera), a potem pobity przez esbeków. To celne określenie komunistyczna władza wzięła w całości do siebie. Otóż mógłbym spokojnie nazwać dzisiejsze polskie elity polityczne „dyktaturą ciemniaków”, gdyby nie to, że słowo „elity” jest aktualnie bardziej obraźliwe. Pani profesor wypowiedziała je z wielką wprawą osoby, która potrafi okazać pogardę, ale nie w tym kierunku, co trzeba.
Zanim napiszę następne zdanie – małe zastrzeżenie. Nie lubię pisać o polityce. Wolę oglądać świat przez pryzmat sztuki. O polityce i tym podobnych zjawiskach piszę wyjątkowo dla „Wprost", bo jest to tygodnik, który ma obywatelskie aspiracje. Takie przynajmniej mam wrażenie. A na obywatelskości mi zależy,gdyż tylko społeczeństwo obywatelskie może mi dać namiastkę wolności, a to jest wszystko, czego chcę.
Pani Staniszkis stosuje czerwoną szminkę. Chyba żadna inna kobieta świata polityki nie ma takiej śmiałości. Przez proste skojarzenie zastanawiam się, czy wciągając się w pojedynek PiS z PO, pani profesor rzuciła kiedyś w stronę ekranu: „Zabij go!". Bardzo możliwe. Kilka dni temu z cynicznym uśmiechem użyła zwrotu: „To elity wybrały Komorowskiego”, i pomyślałem, że chyba rozum się z nią na chwilę rozstał. „Elity” i „autorytet” to ulubione zniewagi najmniej skomplikowanych fanów PiS. Tych, co piszą na forach: „POmyśl POkrako”. Dla nich to najbrzydsze słowa, jakie znają. Żaden wyraz na „ch”, „p” czy „k” nie oddaje pogardy, jaką zawiera określenie „autorytet” pisane na forach internetowych przez „ł” czy „elita” pisane przez „y”. Dopóki używa go polityczna żulerka – nie ma sprawy, w końcu ludzie klną na różne sposoby. Ale kiedy tak świat postrzega piękna pani profesor ze szminką na ustach – coś każe mi się refleksyjnie uśmiechnąć.
Przecież Polska nie ma już elit.
W stadzie wilków istnieje wielka dbałość o przekazywanie najlepszych genów z pokolenia na pokolenie. Wraz z genami sprytu, zaradności i waleczności szef stada (nigdy nie zostaje nim najokrutniejszy czy najbardziej bezczelny wilk) przekazuje pałeczkę trwałości gatunku. Aby tak się stało, wódz wybiera na żonę najzdrowszą waderę i tylko z nią ma potomstwo. Wszyscy pozostali członkowie rodziny mają zakaz romansowania, wspólnie polują, ratują się wzajemnie i niańczą małe, aż do następnego rozdania. Łamaga nigdy nie zostanie szefem wilczej rodziny. Gdyby został – stado by zdechło w chaosie i głodzie.
Ludzie próbują oszukać naturę. W wielu osobnikach naszego gatunku rodzi się złudna nadzieja, że jak się zabije mądrzejszego, to się samemu podoła na jego miejscu. Nic bardziej mylnego. Intrygi, kłamstwa, poniżanie i dyskredytacja są wprawdzie w polityce narzędziem powszechnym, ale ofiarowują jedynie złudzenie, że rządzić może każdy. W rzeczywistości jest to po prostu sposób na windowanie miernot.
Nie straciliśmy elit w mgnieniu oka. Polskie społeczeństwo tworzyło się przez wieki i jeśli gdzieś jacyś mądrale płodzili dzieci i jeśli one były równie mądre – powstawało kolejne pokolenie osób zdolnych, wykształconych, ułożonych. Gdy ktoś chciał nas zniszczyć, najpierw mordował nam najświatlejsze umysły. Podstawowa zasada niszczenia plemienia przeciwnika. Celowali w tym Hitler i Stalin, czyniąc to metodologicznie, na skalę przemysłową, wobec Polski.
Po II wojnie światowej ludzi wybitnych i wykształconych ocalało niewielu, a część z nich wylądowała poza wschodnimi i zachodnimi granicami Polski. W latach 50. kontynuowano w PRL polowanie na intelektualne niedobitki i dopiero w latach 60. zaprzestano dokonywać zbrodni fizycznych – wprowadzono w zamian metodę niszczenia moralnego. To najbardziej parszywa z katalogu komunistycznych metod i ku mojemu zdumieniu przetrwała od Jasienicy do dziś. Za jej pomocą niszczy się wszelkie wartości i szpicę narodu. Dzięki niej można spotkać w polskim Sejmie tylu prostaków i szaleńców, a tak mało przenikliwych intelektualistów i ludzi wybitnych (cokolwiek by to miało znaczyć).
W lutym 1968 r. pisarz Stefan Kisielewski nazwał działania komunistycznych cenzorów „dyktaturą ciemniaków". Został najpierw zwyzywany przez Gomułkę z mównicy w Sali Kongresowej (w 1981 r. chciałem z tej mównicy zagrać solo na gitarze podczas koncertu, ale mi nie pozwolono, cholera), a potem pobity przez esbeków. To celne określenie komunistyczna władza wzięła w całości do siebie. Otóż mógłbym spokojnie nazwać dzisiejsze polskie elity polityczne „dyktaturą ciemniaków”, gdyby nie to, że słowo „elity” jest aktualnie bardziej obraźliwe. Pani profesor wypowiedziała je z wielką wprawą osoby, która potrafi okazać pogardę, ale nie w tym kierunku, co trzeba.
Więcej możesz przeczytać w 32/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.