Ja nie mam gości z Niemiec, siedzi tylko przy mnie moja domowa Zakamuflowana Opcja Niemiecka, czyli żona Ania, i czyta „Kocie oko" Margaret Atwood. Ale jest piękne popołudnie na Sardynii, słońce płynie za horyzont, na stole karafka miejscowego szczepu cannonau i mówię: „Ani słowa o Polsce! Ani słowa o Smoleńsku! Ani słowa o Jarosławie Kaczyńskim!”. Ale jestem zbokiem, w dodatku silnie uzależnionym, więc wchodzę do sieci i znów mogę się taplać w świecie zdrajców, rozpylonego helu, parchoszwabów, lisich synów, skorygowanych Polaków, tej całej brei, której odcięcie obiecywałem sobie solennie. Więc kobiety z rodziny wyłączają mi internet i mówią: „Zaraz tam wrócisz, jeszcze się zdążysz zapluć po trzykroć, teraz spójrz dookoła. Kultura wina. Ciesz się. Napisz lepiej, jak to jest, że wystarczy spuścić cię na pięć minut z oczu i już konsumujesz nielegalnie z faszystami”.
Proszę. Błąkając się po miasteczku, przypomniałem sobie opowieść Piotra Adamczewskiego, smakosza nad smakoszy, o casu marzu, czyli „zgniłym serze". Brukselscy specjaliści od krzywizny bananów zakazali jego sprzedaży, kierując się głęboką troską o higienę Sardyńczyków. Fakt faktem, że przyrządzanie casu marzu jest co najmniej specyficzne. W bryle owczego sera robi się dziury szpikulcem i wpuszcza w nie larwy much, aby ryły, podjadały (podlewa im się też kropelkami owcze mleko), defekowały i tak w kółko, aż otrzymamy pożądany efekt końcowy. Który bardzo chciałem poznać, a dzięki chłopakom z dalekiej Brukseli nie mogłem kupić w sklepie.
Udałem się więc do knajpki wiecznie uśmiechniętego Angelo, wyglądającego skądinąd jak ciemnowłosa wersja Johna Cleese’a z czasów Monty Pythona. Popołudnie przechodziło w wieczór, ale restauracja była jeszcze zamknięta po sjeście, Angelo popijał przy barze białe vermentino z dwoma kolegami. Jeden przypominał Putina, nazywał się Danko, był Niemcem i od 20 lat żył na wyspie. Drugi – Fabio – był bardziej jowialną wersją Piłsudskiego, tyle że bez maciejówki i z jeszcze niżej spadającym wąsem. Swoją drogą przeżyłem kolejne zdziwienie na miarę przedszkolnego odkrycia, iż gołąbki to nie żadne ptactwo, lecz ryż z mięsem zawinięty w kapustę. Otóż na dobre i na złe zmuszony jestem zakomunikować, że nie Polska jest europejskim mocarstwem wąsa. Tytuł ten bez wątpienia należy się Sardynii.
Panowie zaprosili do towarzystwa, wręczyli kieliszek i po wymianie grzeczności zapytałem o podziemny produkt mleczarski. Wpadli w zachwyt nad mym zainteresowaniem, a Fabio grzmotnął się w pierś, wychylił kieliszek i rzekł: „Idziemy do mnie!". Mieszkał po drugiej stronie ulicy, na podwórzu tonącym w kwiatach. Drzwi otworzyła Chinka – jak się okazało – żona Fabia, który szybko pokroił bagietkę, nalał do kieliszków filu e ferru, czyli sardyńską odmianę grappy, no i najważniejsze, wyjął z lodówki mroczny ser pożądania. Co wam będę mówił. Może i larwy, może i obleśne, ale jeżeli kiedykolwiek traficie na Sardynię, pytajcie o casu marzu. Jeleń na rykowisku w gębie.
I kiedy tak sobie pałaszowaliśmy, Fabio wzniósł kieliszek filu e ferru, czyli „żelazny drut", zapewniam, że ów napój zdecydowanie jest godzien swej nazwy – i wygłosił toast za duce. Myślałem, że się przesłyszałem, ale wzruszony gospodarz, widząc moje pomieszanie, sięgnął do kieszeni i wyciągnął pęk kluczy z breloczkiem, na którym widniał znany profil Mussoliniego w hełmie. Jakby chcąc się upewnić, że nic mi nie umknęło, wyrzucił rękę w sympatycznym geście zamawiania piwnego pięciopaku, dodał: „Jestem faszystą!”, po czym zaczął mi tłumaczyć, jak wielkim człowiekiem był Benito. Już miałem szykować jakąś ściemę, dlaczego nie mogę wypić zdrowia wodza, ale wzruszony widokiem duce Fabio wychylił kieliszek samotnie, ja zaś wymówiłem się kolacją i opuściłem gościnny dom jowialnego faszysty ożenionego z Chinką.
No to teraz jestem już gotów na lekturę wywiadu z Adamem Hofmanem bądź Stefanem Niesiołowskim. Niby drobiazg, a cieszy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.