Pamiętam, że zaskoczyła mnie ich gruba skóra, nieproporcjonalna do mizerności samego owocu. Wiele lat później przed samem na warszawskim Muranowie ustawiały się gigantyczne kolejki po przepisowe, reglamentowane 2 kg mandarynek i 1 kg pomarańczy. Ich zapach był wtedy dla mnie zapachem raju. „Już nigdy, nigdy nie będzie takich wędlin, takiej coca-coli", chciałoby się znów powtórzyć za Marcinem Świetlickim, nie myśląc tym razem o dawnej, rodzinnej Wigilii, lecz o tamtym zapachu, pełnym magii i obietnic. Kiedy zabierano mnie na Kubę, starałam się cieszyć różnymi drobiazgami, których byłam pewna, że doświadczę. Jednym z nich było marzenie o napchaniu się do syta mandarynkami. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że ten owoc był tam zupełnie niedostępny. Któregoś dnia przed sylwestrem rodzice zabrali mnie na przejażdżkę po wyspie.
Pamiętam, że najpierw poczułam niesamowity zapach mandarynkowego gaju, który chwilę później ukazał się moim dziewczęcym oczom w całej swojej bajecznej okazałości. Drzewo mandarynkowe jest niesamowite, bo współistnieją na nim zarówno kwiaty, jak i w pełni dojrzałe owoce. Obezwładniająca mieszanka aromatyczna. Z niedowierzaniem patrzyłam, jak pod tymi czarodziejskimi drzewami majestatycznie przechadzają się ogromne kubańskie świnie, wyłuskując wybrednie najdojrzalsze owoce, które właśnie spadły z drzewa. Mandarynki nie były pożerane w całości. Świnia brała owoc do pyska, rozgryzała, wysysała sok i z gracją wypluwała pomarańczowe skórki. Widok tragikomiczny, szczególnie dla spragnionej mandarynek panienki.
Bez wahania, choć w atmosferze rodzicielskich protestów, zanurzyłam się w mandarynkowym gaju jak w malinowym chruśniaku i nie zważając na obraźliwe pochrząkiwania kubańskich tuczników, poczęłam łapczywie zbierać dojrzałe owoce prosto z ziemi. Napełniłam starą warszawę do wysokości kanapy i poczułam przyjemne uczucie spełnienia. Odjeżdżając, wyobrażałam sobie, jak pyszne musi być mięso takich świń, marynowanych za życia w mandarynkowym soku, pieczone później w aromatycznych liściach bananowca... Z uzbieranych owoców moja mama przygotowała najlepsze mandarynkowe ciasto na świecie. Lekkie, pyszne, idealne na Nowy Rok. Doskonale kruchy spód, waniliowe nadzienie ze szczyptą szafranu i cudowna galaretka na wierzchu. Do dziś pamiętam przepis. Potrzebne będzie 300 g mąki, 250 g solonego masła (nie było wtedy innego na Kubie), 100 g cukru pudru, 0,5 l słodkiej śmietanki, laska wanilii, 6 żółtek i całe mnóstwo najlepszych mandarynek. Zagniecione ciasto schładzamy w lodówce. Krem waniliowy przyrządzamy z mieszanych bardzo powoli śmietanki, kogla-mogla i ziarenek wanilii. Galaretkę najlepiej przyrządzić po prostu z soku z mandarynek i agaru, ale z braku surowca możemy podeprzeć się zwykłą galaretką z torebki z dodatkiem świeżo wyciśniętego soku. Schłodzony krem waniliowy delikatnie mieszamy ze szczyptą szafranu, dodajemy chłodną, ale jeszcze niespęczniałą galaretę i po dokładnym wymieszaniu wykładamy na upieczony wcześniej kruchy spód.
Na wierzchu układamy pokrojone w cienkie plastry, lekko podsmażone mandarynki i zalewamy pozostałą częścią mandarynkowej galaretki. Odstawiamy do lodówki i czekamy, aż stężeje. Cudowny deser. Pamiętajmy o mandarynkach na noworocznych stołach. Świetnie komponują się z pieczonym drobiem. Fantastycznie smakują w sałacie z czerwoną cebulą, oliwą, sokiem z limonki, białym octem balsamicznym i rozmarynem. Jeśli układamy świeże mandarynki na stole, pamiętajmy, żeby choć jedną zostawić z zielonym liściem, będzie znacznie wykwintniej. Soczyste, orzeźwiające owoce sprawdzą się równie dobrze wieczorem, jako słodka przekąska podczas karnawałowych biesiad, jak i o poranku „the day after", w charakterze ożywczego nektaru i pokarmu bogów. Ich pomarańczowy kolor będzie przyciągał nasze oczy i nosy jak magnes przez cały karnawał.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.