Niektórzy twierdzą, że czekolada to najlepsze, co mogło nas spotkać po wyprawie Kolumba, który w 1502 r. dotarł do wyspy Guanaja i natknął się na aztecką łódź przewożącą nasiona kakaowca. Królewski wysłannik nie zwykł prowadzić dialogu dyplomatycznego, zresztą nie po to wysłano go na koniec świata, rozkazał więc, aby łódź przechwycić, a ładunek zrabować. Kolumb nie mógł się nadziwić niezwykłej trosce, z jaką traktowali dziwaczne ziarno jego prawowici właściciele. Dziwił się, bo nie miał pojęcia, na co trafił. A trafił na skarb, który w Nowym Świecie istniał od niemalże dziewięćsetnego roku przed naszą erą.
Już trzy tysiące lat temu Olmekowie zamieszkujący dzisiejsze wybrzeże Zatoki Meksykańskiej uprawiali kakaowce i jak pokazują niedawne badania archeologiczne, przyrządzali z ich nasion coś na kształt pitnej czekolady. Jednak to nie Olmekowie, ale ich następcy, Majowie, opracowali sposób fermentacji, prażenia i mielenia ziaren. Mieszali zmielone kakao z wodą i mączką kukurydzianą, dodawali miód i sproszkowane chili i przygotowywali napój zwany w języku nahuatl „xocolatl", czyli w dosłownym tłumaczeniu „gorzką wodę”. Rzeczywiście, w smaku była paskudna. Jednak to właśnie ten napój otaczany był boską czcią i pełnił ważną rolę podczas religijnych rytuałów. Zwyczaj spożywania czekolady przejęli od Majów Aztekowie, którzy jednak szybko wprowadzili radykalną modyfikację receptury, żeby rytuałowi spożywania boskiego napoju nie towarzyszyły zupełnie nierytualne grymasy, połączone zapewne z niecenzuralnymi wyrazami, nisko oceniającymi wartości smakowe nektaru. Aztekowie dorzucali więc do gorzkiego wywaru, co się tylko dało. W naczyniach lądowały wanilia, pieprz, suszone płatki kwiatów i wszystko, co mogłoby choć trochę uprzyjemnić spełnianie boskich powinności. Płyn, owszem, był dzięki tym zabiegom znośniejszy, ale nadal nie na tyle, żeby pić go bez obrzydzenia. Skoro zatem nie dało się systemu usprawnić, zmieniono jego podstawy i ziarna kakaowca z azteckich naczynek powędrowały do sakiewek. Uczyniono z nich monetę obiegową, dzięki czemu aztecka czekolada bardzo szybko stała się synonimem najwyższego luksusu. Choć jej spożywanie nadal dostarczało całej palety doznań dalekich od rozkoszy, to przynajmniej pozwolić sobie na nie mogli jedynie najbogatsi.
O całej tej historii nie miał oczywiście pojęcia Krzysztof Kolumb i o ile nieco zastanawiała go pieczołowita troska, jaką otaczali zrabowane przez niego ziarna Aztekowie, o tyle nie przyszło mu do głowy, żeby zapytać o tejże troski powód. Azteków wyciął w pień, łódź splądrował, a ładunek wyrzucił, zawożąc jedynie garść zdobycznych ziaren jako ciekawostkę na hiszpański dwór królewski, który to dwór tym bardziej nie miał pojęcia, o co z dziwnie pachnącymi pestkami chodzi.
Sława odkrywcy czekolady spadła nie na Kolumba, ale na Hernána Cortésa. Sława niezasłużona, bo Cortés wybrał się do Nowego Świata, żeby znaleźć i złupić Eldorado, nie zaś po to, by wzbogacić europejskie stoły. Jak ogromne musiało być zdziwienie brutalnego konkwistadora, gdy w 1523 r., po przybiciu do brzegów Ameryki, dowiedział się, że skarbem Azteków nie jest złoto, ale plantacja kakaowców. Jak ogromną wściekłość musiał poczuć Hernán Cortés, gdy zorientował się, że dla Azteków ziarna kakao miały dalece większą wartość niż złoto, którego gorączką owładnięci byli Hiszpanie. Jak potworne upokorzenie przeżył, gdy król Montezuma oświadczył mu, że złoto, którego daremnie szuka, i tak nie pomoże mu w sypialni, w przeciwieństwie do kubka gorącej czekolady, a warto zaznaczyć, że Montezuma mógł się pochwalić kilkusetosobowym haremem. Hernán Cortés jednak, w przeciwieństwie do Kolumba, zrozumiał znaczenie dziwnych ziaren. Nie do końca pogodził się z faktem, że nie są ze złota, ale i tak przewiózł do Starego Świata pierwszy duży transport tego surowca. Europa powitała go wylewnie. Dosłownie. Kto tylko spróbował magicznego, boskiego napoju, natychmiast wylewał go z obrzydzeniem.
Trzeba było długich lat, aby hiszpańscy mnisi wpadli na pomysł dosypywania do mielonych na pył ziaren odrobiny cukru, cynamonu i anyżu. Trzeba było kolejnych trzech wieków, kilku wojen i szczypty geniuszu najpierw Konrada van Houtena, a potem Rudolfa Lindta, aby świat poznał dzisiejszą wersję czekolady. Twardej, gładkiej, uwodzicielskiej. Właśnie taką rozpuszczę sobie dzisiaj w gorącym mleku ze śmietanką, dodam odrobinę cointreau, usiądę przy kominku i za nic będę miała siarczysty mróz za oknem.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.