O ile dokonał się jakiś przełom w dziedzinie ekologii, myślimy o tym, żeby nasza planeta także za sto lat nadawała się jeszcze do zamieszkania, o tyle w dziedzinie społeczno-gospodarczej dominuje poczucie, że jutro nie umiera nigdy. Koszty wygodnego życia tu i teraz z przerażającą łatwością przerzucane są na tych, którzy dopiero wchodzą w dorosłe życie. Rosnący lawinowo dług publiczny w praktycznie wszystkich rozwiniętych gospodarkach traktowany jest jako doskonały sposób walki z recesją i kryzysem.
W Polsce obecny rząd stara się iść wbrew zarysowanemu wyżej trendowi. Ogłoszone przez Donalda Tuska rozpoczęcie procesu podnoszenia wieku emerytalnego jest wprawdzie spóźnione, ale niezbędne. Przedstawione przez premiera alternatywy – radykalne podniesienie składki VAT lub zwiększenie składek i obniżenie świadczeń emerytalnych – są wiarygodne. Innego wyjścia (o ile nie nastąpi jakiś kataklizm) nie ma. Nie łudźmy się, że rzesze imigrantów z wizą schengeńską, mając do wyboru Niemcy czy Francję, postanowią się osiedlić w biednej Polsce. Nawet najlepsza i najdroższa polityka prorodzinna nie sprawi, że w ciągu kilku, kilkunastu lat kobiety w Polsce zaczną rodzić po troje i więcej dzieci.
Emerytury wymyślono kiedyś jako instrument wspierania ludzi niedołężnych u schyłku ich dni, mało kto dożywał wieku emerytalnego. Czy dziś sześćdziesięcioletnią kobietę nazwiemy staruszką? Jednocześnie nigdy nie brakowało młodych, którzy własną pracą byli w stanie sfinansować emerytury seniorów. Gdy jednak zamiast czterech pracujących na jednego emeryta proporcje wyniosą dwa do jednego (a tak przewiduje m.in. strategia „Polska 2030" zespołu Michała Boniego) nie ma szans, żeby utrzymać obecny poziom świadczeń lub nie zadusić pracujących wówczas horrendalnie wysokimi podatkami.
Przeciwnicy podniesienia wieku emerytalnego twierdzą, że 80 proc. Polaków sprzeciwia się decyzji rządu. A gdyby tak zapytać Polaków, którzy za 30 lat będą utrzymywać państwo, czy chcą płacić dwa razy większe składki emerytalne albo ponad 30-proc. VAT? Albo ówczesnych emerytów, czy gotowi są zredukować o 30-40 proc. swoje świadczenia, bo zabraknie na nie środków w ZUS? Na tym polega podstawowy problem dotyczący podejmowania długofalowych decyzji determinujących przyszłość przyszłych pokoleń. Ich głos nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Młodzi są w Polsce grupą najbardziej dyskryminowaną. W majestacie prawa – przed 18. rokiem życia nie przyznaje im się praw wyborczych. Ci nieco starsi z wpływu na politykę wykluczeni są w znacznej mierze na własne życzenie, uważają ją za skrajny obciach, niemający żadnego związku z ich życiem. Poruszenie wywołuje u nich Giertych w Ministerstwie Edukacji, skok rządu Tuska na OFE czy ostatnio sprawa ACTA. To jednak słomiany zapał, który mija równie szybko, jak wybucha.
Jak uczynić głos młodych słyszalnym? Jak zadbać o nasze interesy mimo gigantycznej presji wpływowego starszego i średniego pokolenia? Jak przekonać naszych rówieśników, że bez ich zaangażowania skazani jesteśmy na łaskę i niełaskę rządzących, których horyzont wyznacza koniec czteroletniej kadencji? To jest wielkie zadanie, które powinien podjąć każdy, kto choć w minimalnym stopniu odczuwa odpowiedzialność za przyszłość swoją i swoich dzieci. Czas, żebyśmy powiedzieli głośno i stanowczo – politykom, związkowcom, emerytom, pracownikom służb mundurowych, pokoleniu naszych rodziców i dziadków: mamy prawo do przyszłości!
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.