Aż 51,1 proc. Polaków zetknęło się z wypadkami korupcji podczas przyjmowania
na studia
Bycie członkiem społeczności uniwersyteckiej zobowiązuje" - mówił w 1996 r. Jan Paweł II na spotkaniu z rektorami polskich wyższych uczelni. I profesorowie zgotowali mu owację na stojąco. Ilu z nich jest dziś współodpowiedzialnych za korupcję na uczelniach? W badaniu Pentora dla "Wprost" aż 51,1 proc. Polaków zetknęło się z wypadkami korupcji podczas przyjmowania na studia, co oznacza powszechność łapówkarstwa na uczelniach. Zjawisko dotyczy zresztą wszystkich etapów kształcenia: od egzaminów wstępnych, przez zaliczenia i egzaminy semestralne, po prace licencjackie i magisterskie. Do tego dochodzą patologie związane z plagiatami, pisaniem nierzetelnych recenzji, tuszowaniem wykroczeń i przestępstw (na przykład molestowania) czy nagminnym zastępowaniem profesorów asystentami, co jest zwykłym oszustwem wobec studentów.
- Morale środowiska akademickiego sięga dna. Powszechnie toleruje się oszustwa, a często zwykłe przestępstwa. Całe zło polskiego systemu akademickiego wynika z tego, że obowiązują w nim dwie formy własności - państwowa i prywatna, a co za tym idzie, dwie moralności - mówi Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu - National-Louis University w Nowym Sączu.
Państwowy system korupcyjny
Trzeba było skandalu z przyjmowaniem po znajomości na studia prawnicze na Uniwersytecie Gdańskim, by Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Państwowych zdecydowała, że uczelnie nie będą przyjmowały na studia "ze względów społecznych". Ten przepis był już nawet nie furtką, ale bramą do korupcji.
System stwarzający korupcyjne możliwości był - i wciąż jest - korzystny dla pracowników wyższych uczelni. Świadczy o tym rozbudowany system płatnych korepetycji, kursów i konsultacji - najpierw dla kandydatów na studia, potem dla studentów. Rzeczą nagminną jest chodzenie na konsultacje przed egzaminem wstępnym do profesora, który zasiada w komisji. Godzinne konsultacje u jednego z profesorów akademii muzycznej czy wykładowcy na architekturze kosztują 120-150 zł.
Dotychczasowy system jest korzystny dla nieuczciwych urzędników, funkcjonariuszy państwa i tzw. VIP-ów - jeśli ich dzieciom nie powiedzie się podczas egzaminów, bez trudu udaje im się przekonać władze uczelni, by przyjęły je na studia bądź zaliczyły kolejny semestr. Korupcji sprzyja tworzenie filii uczelni w niewielkich miastach. W takich miejscowościach wszyscy się znają, więc rektor zawsze znajdzie uzasadnienie, by przyjąć na studia dziecko miejscowego urzędnika, komendanta policji czy prokuratora. Wszystko wedle zasady: "Dziś ty potrzebujesz pomocy, jutro ja będę jej potrzebował".
Grzech uznaniowości
Przyjmowanie na Wydział Prawa Uniwersytetu Gdańskiego dzieci profesorów i lokalnych VIP-ów nie jest niczym wyjątkowym. Ustawa o szkolnictwie wyższym, wprowadzona w 1990 r., pozwala uczelnianym senatom na samodzielne ustalanie zasad naboru na studia. Różne sposoby rekrutacji pozwalają na nadużycia. Mimo że we wszystkich dwunastu akademiach medycznych kandydaci zdają ten sam test, kryteria przyjęć bywają krańcowo różne. Aby się dostać w tym roku na dzienne studia medyczne w lubelskiej akademii, trzeba było uzyskać w teście minimum 60 punktów na 120 możliwych. Ci, którzy nie zostali przyjęci, mogli się starać o miejsce na płatnych studiach wieczorowych. W ostatnim dniu rekrutacji obniżono limit do 40 punktów. Dzięki temu na wieczorową medycynę dostało się troje dzieci profesorów lubelskiej uczelni, którzy w teście nie osiągnęli 60 punktów.
Grzech łapówkarstwa
Przyjęcie na studia można zwyczajnie kupić. W ubiegłym roku prokuratura badała sprawę kupowania testów na studia medyczne w Łodzi i Bydgoszczy. Prokuratury zajmowały się też sprawą wyjątkowo dobrych wyników testów na medycynę w 2000 r. w Białymstoku, Lublinie, Łodzi i Warszawie. Śledztwo krakowskiej prokuratury potwierdziło sprzedaż testów przed egzaminami - cena wynosiła od kilkuset do 15 tys. zł.
Studenci mogą kupić wynik egzaminu. Często jest to zresztą ukryta łapówka - jak na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. By móc podejść do egzaminu, student musi tam kupić (50-60 zł) skrypt profesora, u którego zdaje, i stawić się z nim na egzamin. Profesor podpisuje się w podręczniku, by student nie mógł się podzielić książką z kolegami. Lubelska prokuratura prowadzi śledztwo w sprawie łapówki, której miał żądać od studentów prof. Bolesław F. z Akademii Medycznej w Lublinie. Za zaliczenie profesor domagał się drukarki wartej 2 tys. zł oraz dyktafonu cyfrowego za 1,6 tys. zł.
Kilka dni temu wrocławscy policjanci zatrzymali dwóch wykładowców Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy za pieniądze zaliczali egzaminy. We wrześniu do aresztu trafił Longin P., profesor Politechniki Radomskiej. Prokurator zarzuca mu, że za wystawienie pozytywnych ocen wziął 5,5 tys. zł łapówki. W październiku aresztowano dr Monikę P. z tej samej uczelni. - Podejrzewamy, że Monika P. przyjęła kilkadziesiąt łapówek - mówi nadkomisarz Tadeusz Kaczmarek, rzecznik radomskiej policji.
Grzech plagiatorstwa
"Prace magisterskie, licencjackie - duży wybór". "Nie masz czasu napisać pracy? Zrobimy to za ciebie". Internet jest pełen takich ogłoszeń. Oferty można też znaleźć w gazetach, a nawet na uczelnianych tablicach informacyjnych. Gotową pracę magisterską, będącą najczęściej kompilacją kilku innych, można kupić już za 700 zł. Doktorat kosztuje 10-15 tys. zł.
Dwa lata temu dr Sebastian Kawczyński założył w Internecie portal Plagiat.pl, w którym można sprawdzić, czy praca nie jest fałszerstwem. Z ponad 20 tys. sprawdzanych przez serwis prac co szósta okazała się plagiatem. Na dużą skalę z serwisu korzysta jedynie UMCS w Lublinie.
Trudno się dziwić plagiatorom studentom, jeśli grzech ten popełniają ich wykładowcy. Dr hab. Andrzej Jendryczko, były profesor Śląskiej Akademii Medycznej, ma na swoim koncie aż 35 plagiatów. Sprawą zajmowała się prokuratura, ale za każdym razem postępowanie umarzano. Środowisko akademickie najczęściej broni plagiatorów. Mimo że prof. Adam Sosnowski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Szczecińskiego w swojej książce zamieścił fragmenty publikacji prof. Jerzego Wiatra, nadal pracuje na uniwersytecie. Dr Magdalenie Sitek z Wydziału Prawa tego samego uniwersytetu udowodniono przepisanie fragmentów książki prof. Wojciecha Siudy. Sitek przeniosła się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
- Mam właśnie na biurku pięć najnowszych polskich plagiatów profesorskich, a spraw o plagiaty nie mam już gdzie opisywać - mówi doktor Marek Wroński, lekarz mieszkający w Nowym Jorku, który zajmuje się śledzeniem kradzieży własności intelektualnej w polskiej nauce. - Prawie nigdy nie stosuje się w Polsce najcięższej kary, czyli odebrania tytułu. Głównie dlatego, że wszystko na polskich uczelniach opiera się na zasadzie związków towarzyskich - twierdzi Wroński. Dopiero w czerwcu tytuł profesorski odebrano Maciejowi Potępie, byłemu pracownikowi Uniwersytetu Łódzkiego, któremu plagiat udowodniono przed trzema laty. - Jeżeli rektor czy władze uczelni nie mają woli karania plagiatorów, zawsze zostaje minister. Ale jakoś nie widać kolejki skarżących - mówi prof. Marian Filar z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, rzecznik odpowiedzialności dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego.
Leczenie rynkiem
- To niemożliwe, by w gospodarce rynkowej działały podmioty nie będące rynkowymi, a takimi są uczelnie państwowe. Jeżeli będą wspólne i jednolite zasady gry, wówczas nie będzie bocznych dróg zdobywania miejsc na uczelniach, zarabiania na zaliczeniach czy plagiatów - mówi prof. Tadeusz Pomianek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Najlepszym rozwiązaniem i lekarstwem na patologie byłaby prywatyzacja państwowych uczelni. W prywatnych szkołach korupcyjne praktyki są bowiem absolutnym marginesem. Prywatne uczelnie muszą działać według prostej zasady: jest klient - jest firma; nie ma klienta - nie ma firmy. Prywatna uczelnia musi zapewnić usługę wysokiej jakości, co obejmuje także wolność od korupcji i plagiatorstwa, bo inaczej zniknie z rynku. - Dla plagiatorów nie ma u nas litości. Mieliśmy takie wypadki wśród studentów, ale poradziliśmy sobie w prosty sposób - natychmiast wyrzuciliśmy ich z uczelni - mówi dr Krzysztof Pawłowski. Zwraca on też uwagę na to, że w prywatnych uczelniach badania naukowe dopiero raczkują i aby były naprawdę wiarygodne, nie można tolerować najmniejszych nawet form kradzieży własności intelektualnej.
Leczenie bonem edukacyjnym
Konstytucja oraz większość polityków uniemożliwiają sprywatyzowanie państwowych uczelni, więc pośrednim rozwiązaniem może być tzw. bon edukacyjny. Taki bon przysługiwałby każdemu maturzyście, który decydowałby się na studia. Miałby on do wyboru droższą, ale renomowaną uczelnię, do której musiałby dopłacać poza bonem, albo szkołę tańszą. Zdaniem prof. Bohdana Jałowieckiego, socjologa z Uniwersytetu Warszawskiego, wprowadzenie bonu edukacyjnego zmusiłoby publiczne uczelnie do prawdziwej konkurencji.
Konferencja Rektorów Uczelni Niepaństwowych, która popiera ten pomysł, wskazuje na jeszcze jedno rozwiązanie - wprowadzenie powszechnej odpłatności za studia dzienne we wszystkich uczelniach. - Wraz z systemem pomocy finansowej dla najbiedniejszych byłoby to lepsze rozwiązanie niż bon edukacyjny. Takie rozwiązanie wymaga oczywiście zmian w konstytucji, ale przecież te zapisy to i tak fikcja. W dodatku można byłoby w ten sposób wyrównać szanse edukacyjne młodzieży - mówi prof. Józef Szabłowski, przewodniczący KRUN, rektor Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Białymstoku.
Konkurs świadectw
Można by ograniczyć korupcję na uczelniach, wprowadzając jednolite zasady naboru na uczelnie. Tak jest w większości krajów zachodnich. W USA nie ma egzaminów wstępnych na uczelnie - o przyjęciu decyduje konkurs świadectw. W wielu uczelniach, na przykład stanowych, studia mogą podjąć wszyscy, którzy za nie zapłacą. Najlepsi mogą liczyć na zwolnienie z części opłat lub odpracować czesne na rzecz uczelni. Niemal identyczny system działa w Wielkiej Brytanii. Końcowe egzaminy w szkole średniej decydują o przyjęciu kandydata. Niemcy na swoje uniwersytety przyjmują wszystkich maturzystów. Jedynie kandydaci na medycynę muszą mieć średnią powyżej naszej czwórki z plusem. We Francji, Austrii czy Słowenii egzaminy maturalne są egzaminami państwowymi, które uprawniają do studiowania w każdej uczelni.
Według najnowszego sondażu CBOS, zawód profesora uniwersyteckiego cieszy się największym szacunkiem wśród 35 zawodów. Pierwszą pozycję profesorowie utrzymują nieprzerwanie od 46 lat. To paradoks, bo to profesura odpowiada w dużym stopniu za patologie na uczelniach. Odpowiada w dwójnasób, bo studenci, widząc korupcję czy plagiatorstwo, których nikt nie karze, stają się obojętni na łamanie prawa i zasad moralnych, a część z nich sama potem to robi.
na studia
Bycie członkiem społeczności uniwersyteckiej zobowiązuje" - mówił w 1996 r. Jan Paweł II na spotkaniu z rektorami polskich wyższych uczelni. I profesorowie zgotowali mu owację na stojąco. Ilu z nich jest dziś współodpowiedzialnych za korupcję na uczelniach? W badaniu Pentora dla "Wprost" aż 51,1 proc. Polaków zetknęło się z wypadkami korupcji podczas przyjmowania na studia, co oznacza powszechność łapówkarstwa na uczelniach. Zjawisko dotyczy zresztą wszystkich etapów kształcenia: od egzaminów wstępnych, przez zaliczenia i egzaminy semestralne, po prace licencjackie i magisterskie. Do tego dochodzą patologie związane z plagiatami, pisaniem nierzetelnych recenzji, tuszowaniem wykroczeń i przestępstw (na przykład molestowania) czy nagminnym zastępowaniem profesorów asystentami, co jest zwykłym oszustwem wobec studentów.
- Morale środowiska akademickiego sięga dna. Powszechnie toleruje się oszustwa, a często zwykłe przestępstwa. Całe zło polskiego systemu akademickiego wynika z tego, że obowiązują w nim dwie formy własności - państwowa i prywatna, a co za tym idzie, dwie moralności - mówi Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu - National-Louis University w Nowym Sączu.
Państwowy system korupcyjny
Trzeba było skandalu z przyjmowaniem po znajomości na studia prawnicze na Uniwersytecie Gdańskim, by Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Państwowych zdecydowała, że uczelnie nie będą przyjmowały na studia "ze względów społecznych". Ten przepis był już nawet nie furtką, ale bramą do korupcji.
System stwarzający korupcyjne możliwości był - i wciąż jest - korzystny dla pracowników wyższych uczelni. Świadczy o tym rozbudowany system płatnych korepetycji, kursów i konsultacji - najpierw dla kandydatów na studia, potem dla studentów. Rzeczą nagminną jest chodzenie na konsultacje przed egzaminem wstępnym do profesora, który zasiada w komisji. Godzinne konsultacje u jednego z profesorów akademii muzycznej czy wykładowcy na architekturze kosztują 120-150 zł.
Dotychczasowy system jest korzystny dla nieuczciwych urzędników, funkcjonariuszy państwa i tzw. VIP-ów - jeśli ich dzieciom nie powiedzie się podczas egzaminów, bez trudu udaje im się przekonać władze uczelni, by przyjęły je na studia bądź zaliczyły kolejny semestr. Korupcji sprzyja tworzenie filii uczelni w niewielkich miastach. W takich miejscowościach wszyscy się znają, więc rektor zawsze znajdzie uzasadnienie, by przyjąć na studia dziecko miejscowego urzędnika, komendanta policji czy prokuratora. Wszystko wedle zasady: "Dziś ty potrzebujesz pomocy, jutro ja będę jej potrzebował".
Grzech uznaniowości
Przyjmowanie na Wydział Prawa Uniwersytetu Gdańskiego dzieci profesorów i lokalnych VIP-ów nie jest niczym wyjątkowym. Ustawa o szkolnictwie wyższym, wprowadzona w 1990 r., pozwala uczelnianym senatom na samodzielne ustalanie zasad naboru na studia. Różne sposoby rekrutacji pozwalają na nadużycia. Mimo że we wszystkich dwunastu akademiach medycznych kandydaci zdają ten sam test, kryteria przyjęć bywają krańcowo różne. Aby się dostać w tym roku na dzienne studia medyczne w lubelskiej akademii, trzeba było uzyskać w teście minimum 60 punktów na 120 możliwych. Ci, którzy nie zostali przyjęci, mogli się starać o miejsce na płatnych studiach wieczorowych. W ostatnim dniu rekrutacji obniżono limit do 40 punktów. Dzięki temu na wieczorową medycynę dostało się troje dzieci profesorów lubelskiej uczelni, którzy w teście nie osiągnęli 60 punktów.
Grzech łapówkarstwa
Przyjęcie na studia można zwyczajnie kupić. W ubiegłym roku prokuratura badała sprawę kupowania testów na studia medyczne w Łodzi i Bydgoszczy. Prokuratury zajmowały się też sprawą wyjątkowo dobrych wyników testów na medycynę w 2000 r. w Białymstoku, Lublinie, Łodzi i Warszawie. Śledztwo krakowskiej prokuratury potwierdziło sprzedaż testów przed egzaminami - cena wynosiła od kilkuset do 15 tys. zł.
Studenci mogą kupić wynik egzaminu. Często jest to zresztą ukryta łapówka - jak na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. By móc podejść do egzaminu, student musi tam kupić (50-60 zł) skrypt profesora, u którego zdaje, i stawić się z nim na egzamin. Profesor podpisuje się w podręczniku, by student nie mógł się podzielić książką z kolegami. Lubelska prokuratura prowadzi śledztwo w sprawie łapówki, której miał żądać od studentów prof. Bolesław F. z Akademii Medycznej w Lublinie. Za zaliczenie profesor domagał się drukarki wartej 2 tys. zł oraz dyktafonu cyfrowego za 1,6 tys. zł.
Kilka dni temu wrocławscy policjanci zatrzymali dwóch wykładowców Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy za pieniądze zaliczali egzaminy. We wrześniu do aresztu trafił Longin P., profesor Politechniki Radomskiej. Prokurator zarzuca mu, że za wystawienie pozytywnych ocen wziął 5,5 tys. zł łapówki. W październiku aresztowano dr Monikę P. z tej samej uczelni. - Podejrzewamy, że Monika P. przyjęła kilkadziesiąt łapówek - mówi nadkomisarz Tadeusz Kaczmarek, rzecznik radomskiej policji.
Grzech plagiatorstwa
"Prace magisterskie, licencjackie - duży wybór". "Nie masz czasu napisać pracy? Zrobimy to za ciebie". Internet jest pełen takich ogłoszeń. Oferty można też znaleźć w gazetach, a nawet na uczelnianych tablicach informacyjnych. Gotową pracę magisterską, będącą najczęściej kompilacją kilku innych, można kupić już za 700 zł. Doktorat kosztuje 10-15 tys. zł.
Dwa lata temu dr Sebastian Kawczyński założył w Internecie portal Plagiat.pl, w którym można sprawdzić, czy praca nie jest fałszerstwem. Z ponad 20 tys. sprawdzanych przez serwis prac co szósta okazała się plagiatem. Na dużą skalę z serwisu korzysta jedynie UMCS w Lublinie.
Trudno się dziwić plagiatorom studentom, jeśli grzech ten popełniają ich wykładowcy. Dr hab. Andrzej Jendryczko, były profesor Śląskiej Akademii Medycznej, ma na swoim koncie aż 35 plagiatów. Sprawą zajmowała się prokuratura, ale za każdym razem postępowanie umarzano. Środowisko akademickie najczęściej broni plagiatorów. Mimo że prof. Adam Sosnowski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Szczecińskiego w swojej książce zamieścił fragmenty publikacji prof. Jerzego Wiatra, nadal pracuje na uniwersytecie. Dr Magdalenie Sitek z Wydziału Prawa tego samego uniwersytetu udowodniono przepisanie fragmentów książki prof. Wojciecha Siudy. Sitek przeniosła się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
- Mam właśnie na biurku pięć najnowszych polskich plagiatów profesorskich, a spraw o plagiaty nie mam już gdzie opisywać - mówi doktor Marek Wroński, lekarz mieszkający w Nowym Jorku, który zajmuje się śledzeniem kradzieży własności intelektualnej w polskiej nauce. - Prawie nigdy nie stosuje się w Polsce najcięższej kary, czyli odebrania tytułu. Głównie dlatego, że wszystko na polskich uczelniach opiera się na zasadzie związków towarzyskich - twierdzi Wroński. Dopiero w czerwcu tytuł profesorski odebrano Maciejowi Potępie, byłemu pracownikowi Uniwersytetu Łódzkiego, któremu plagiat udowodniono przed trzema laty. - Jeżeli rektor czy władze uczelni nie mają woli karania plagiatorów, zawsze zostaje minister. Ale jakoś nie widać kolejki skarżących - mówi prof. Marian Filar z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, rzecznik odpowiedzialności dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego.
Leczenie rynkiem
- To niemożliwe, by w gospodarce rynkowej działały podmioty nie będące rynkowymi, a takimi są uczelnie państwowe. Jeżeli będą wspólne i jednolite zasady gry, wówczas nie będzie bocznych dróg zdobywania miejsc na uczelniach, zarabiania na zaliczeniach czy plagiatów - mówi prof. Tadeusz Pomianek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Najlepszym rozwiązaniem i lekarstwem na patologie byłaby prywatyzacja państwowych uczelni. W prywatnych szkołach korupcyjne praktyki są bowiem absolutnym marginesem. Prywatne uczelnie muszą działać według prostej zasady: jest klient - jest firma; nie ma klienta - nie ma firmy. Prywatna uczelnia musi zapewnić usługę wysokiej jakości, co obejmuje także wolność od korupcji i plagiatorstwa, bo inaczej zniknie z rynku. - Dla plagiatorów nie ma u nas litości. Mieliśmy takie wypadki wśród studentów, ale poradziliśmy sobie w prosty sposób - natychmiast wyrzuciliśmy ich z uczelni - mówi dr Krzysztof Pawłowski. Zwraca on też uwagę na to, że w prywatnych uczelniach badania naukowe dopiero raczkują i aby były naprawdę wiarygodne, nie można tolerować najmniejszych nawet form kradzieży własności intelektualnej.
Leczenie bonem edukacyjnym
Konstytucja oraz większość polityków uniemożliwiają sprywatyzowanie państwowych uczelni, więc pośrednim rozwiązaniem może być tzw. bon edukacyjny. Taki bon przysługiwałby każdemu maturzyście, który decydowałby się na studia. Miałby on do wyboru droższą, ale renomowaną uczelnię, do której musiałby dopłacać poza bonem, albo szkołę tańszą. Zdaniem prof. Bohdana Jałowieckiego, socjologa z Uniwersytetu Warszawskiego, wprowadzenie bonu edukacyjnego zmusiłoby publiczne uczelnie do prawdziwej konkurencji.
Konferencja Rektorów Uczelni Niepaństwowych, która popiera ten pomysł, wskazuje na jeszcze jedno rozwiązanie - wprowadzenie powszechnej odpłatności za studia dzienne we wszystkich uczelniach. - Wraz z systemem pomocy finansowej dla najbiedniejszych byłoby to lepsze rozwiązanie niż bon edukacyjny. Takie rozwiązanie wymaga oczywiście zmian w konstytucji, ale przecież te zapisy to i tak fikcja. W dodatku można byłoby w ten sposób wyrównać szanse edukacyjne młodzieży - mówi prof. Józef Szabłowski, przewodniczący KRUN, rektor Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Białymstoku.
Konkurs świadectw
Można by ograniczyć korupcję na uczelniach, wprowadzając jednolite zasady naboru na uczelnie. Tak jest w większości krajów zachodnich. W USA nie ma egzaminów wstępnych na uczelnie - o przyjęciu decyduje konkurs świadectw. W wielu uczelniach, na przykład stanowych, studia mogą podjąć wszyscy, którzy za nie zapłacą. Najlepsi mogą liczyć na zwolnienie z części opłat lub odpracować czesne na rzecz uczelni. Niemal identyczny system działa w Wielkiej Brytanii. Końcowe egzaminy w szkole średniej decydują o przyjęciu kandydata. Niemcy na swoje uniwersytety przyjmują wszystkich maturzystów. Jedynie kandydaci na medycynę muszą mieć średnią powyżej naszej czwórki z plusem. We Francji, Austrii czy Słowenii egzaminy maturalne są egzaminami państwowymi, które uprawniają do studiowania w każdej uczelni.
Według najnowszego sondażu CBOS, zawód profesora uniwersyteckiego cieszy się największym szacunkiem wśród 35 zawodów. Pierwszą pozycję profesorowie utrzymują nieprzerwanie od 46 lat. To paradoks, bo to profesura odpowiada w dużym stopniu za patologie na uczelniach. Odpowiada w dwójnasób, bo studenci, widząc korupcję czy plagiatorstwo, których nikt nie karze, stają się obojętni na łamanie prawa i zasad moralnych, a część z nich sama potem to robi.
10 metod korupcji w szkołach wyższych |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 49/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.