W opowieściach antyglobalistów kotlet w bułce jawi się jako coś w rodzaju pały faszysty Czy coś tak banalnego jak kotlet w bułce może się stać tematem filmu, przedmiotem kampanii politycznej czy inspiracją do poważnej dyskusji? Jak najbardziej, pod warunkiem że nazwiemy go hamburgerem i kupimy w barze McDonalda. Sieć szybkiego napychania brzuchów nie od dziś jest obiektem ataków. McDonald's to przede wszystkim symbol Ameryki i jako taki czasem dostaje w dupę. Hamburger, czyli po naszemu kotlet w bułce, stał się ikoną USA równą dżinsom, coca-coli i Marilyn Monroe.
To, niestety, nie smaczne polskie pierogi, ale niezdrowy hamburger z McDonalda podbił świat. Hamburgera wcinają wszyscy - od menela na dworcu po najbogatszego człowieka świata Billa Gatesa, który wyznał w jednym z wywiadów, że chrzani kawior i tego rodzaju duperele, a woli zwykłego Big Maca. Otwarcie barów McDonalda w Polsce było dla wielu potwierdzeniem upadku komunizmu. Pierwsze polskie bary sieci McDonald's powstały na początku lat 90., a ich premierom towarzyszyły szturmy zainteresowanych klientów. Wszyscy chcieli zasmakować Ameryki i słynnych hamburgerów znanych głównie z opowieści lub filmów. W Gdańsku kolejka do pierwszego McDonalda w dniu otwarcia liczyła dwa tysiące osób. Podobnie było w Warszawie i Moskwie. Nic nie przebije jednak zainteresowania pierwszym McDonaldem w Kuwejcie. Tam po hamburgery ustawiła się dwunastokilometrowa kolejka chętnych.
Powszechne jest mniemanie, że McDonald serwuje jedzenie szybkie, smaczne i niezdrowe. Amerykański reżyser Morgan Spurlock przez miesiąc opychał się w McDonaldzie i zrobił o tym film. Twórca filmu jadał tylko powiększone zestawy i utył dwanaście kilogramów. Zaczęła boleć go wątroba, miał kłopoty z potencją i popadł w depresję. Nawet jeśli przyjąć, że film Spurlocka jest manipulacją, to obserwując amerykańską ulicę pełną monstrualnych grubasów, można dojść do wniosku, że coś musi być na rzeczy. Codzienne wizyty w słynnej fabryce hamburgerów muszą skończyć się tłustym dupskiem i bombą kaloryczną. Cóż to jednak za odkrycie! Jeżeli ktoś będzie zjadał pięć czekolad dziennie, to też utyje, i to szybciej niż biedny reżyser Morgan.
Film "Super Size Me" wpisuje się w cały szereg dzieł krytycznie oceniających amerykański kapitalizm. Firma McDonald's to ulubiony cel ataków wrażliwych lewicowców z całego świata. Sieć McDonald's oskarżano już o zagładę amazońskiej puszczy, o produkcję milionów ton śmieci, wyzysk pracowników i oczywiście o częstowanie klientów nadmierną ilością kalorii. Gdy słyszy się z ust wykształconych popaprańców tego rodzaju zarzuty, można dojść do wniosku, że życie w zachodnich cywilizacjach to życie pod ciężkim jarzmem McDonalda. W opowieściach antyglobalistów kotlet w bułce jawi się jako coś w rodzaju pały faszysty tłumiącej wolność jednostki.
Szczęśliwe kraje, w których nie można przytyć jak Morgan Spurlock, gdyż nie ma w nich McDonalda, to Kuba Fidela Castro, Korea Północna potomków klanu Kim Ir Sena czy Białoruś Łukaszenki. Jak powszechnie wiadomo, w tych krajach można pożywić się za to miłym kotletem z trawy czy frytkami z piasku. Te piękne kraje są całkowicie wyzwolone od McDonalda i ich obywatele nie muszą cierpieć tak strasznie jak reszta świata skazana na tłuste kotlety.
Tomek Kin prowadzący ciekawe wieczorne audycje w Radiostacji zaprosił mnie ostatnio do dyskusji ze słuchaczami na temat fast foodów. Mimo usilnych starań Tomka niewielu słuchaczy potępiało jedzenie tłustych hamburgerów w McDonaldzie. Bo prawda jest taka, że zaszkodzić nam może każda masowa gastronomia. Szkodliwe, jak wiadomo, jest także picie wódki, palenie papierosów, a jak się patrzy na ludzi takich jak Józef Oleksy czy Marek Dyduch, to można dojść do wniosku, że także uprawianie seksu i rodzenie dzieci. Nie wszystkie zachodnie mody gładko przyjmują się w Polsce. Audycja w Radiostacji wykazała, że na razie masowa moda na krytykę tego obrzydliwego McDonalda nad Wisłą raczej nie zaistnieje. Być może dzieje się tak dlatego, że ślepo kochamy McDonalda, tak jak i mit Ameryki. Szydzenie z amerykańskich wynalazków jest u nas zawsze nieco fałszywe, bo podszyte kompleksem cywilizacyjnym wielkim jak cyce Pameli Anderson.
Kilka lat temu pod jednym z polskich barów McDonalda grupa anarchistów urządziła demonstrację pod hasłem "Ameryka do śmietnika". Postali, pokrzyczeli, rozdali ulotki i poszli wszyscy na Big Maca. W kultowym filmie "Pulp Fiction" Quentina Tarantino gangsterzy przed wykonaniem mokrej roboty opowiadają o masowaniu stóp i hamburgerach w Paryżu. To m.in. dlatego kotlet w bułce jest gwiazdą mediów, a nie nasz żurek czy kiszka.
Powszechne jest mniemanie, że McDonald serwuje jedzenie szybkie, smaczne i niezdrowe. Amerykański reżyser Morgan Spurlock przez miesiąc opychał się w McDonaldzie i zrobił o tym film. Twórca filmu jadał tylko powiększone zestawy i utył dwanaście kilogramów. Zaczęła boleć go wątroba, miał kłopoty z potencją i popadł w depresję. Nawet jeśli przyjąć, że film Spurlocka jest manipulacją, to obserwując amerykańską ulicę pełną monstrualnych grubasów, można dojść do wniosku, że coś musi być na rzeczy. Codzienne wizyty w słynnej fabryce hamburgerów muszą skończyć się tłustym dupskiem i bombą kaloryczną. Cóż to jednak za odkrycie! Jeżeli ktoś będzie zjadał pięć czekolad dziennie, to też utyje, i to szybciej niż biedny reżyser Morgan.
Film "Super Size Me" wpisuje się w cały szereg dzieł krytycznie oceniających amerykański kapitalizm. Firma McDonald's to ulubiony cel ataków wrażliwych lewicowców z całego świata. Sieć McDonald's oskarżano już o zagładę amazońskiej puszczy, o produkcję milionów ton śmieci, wyzysk pracowników i oczywiście o częstowanie klientów nadmierną ilością kalorii. Gdy słyszy się z ust wykształconych popaprańców tego rodzaju zarzuty, można dojść do wniosku, że życie w zachodnich cywilizacjach to życie pod ciężkim jarzmem McDonalda. W opowieściach antyglobalistów kotlet w bułce jawi się jako coś w rodzaju pały faszysty tłumiącej wolność jednostki.
Szczęśliwe kraje, w których nie można przytyć jak Morgan Spurlock, gdyż nie ma w nich McDonalda, to Kuba Fidela Castro, Korea Północna potomków klanu Kim Ir Sena czy Białoruś Łukaszenki. Jak powszechnie wiadomo, w tych krajach można pożywić się za to miłym kotletem z trawy czy frytkami z piasku. Te piękne kraje są całkowicie wyzwolone od McDonalda i ich obywatele nie muszą cierpieć tak strasznie jak reszta świata skazana na tłuste kotlety.
Tomek Kin prowadzący ciekawe wieczorne audycje w Radiostacji zaprosił mnie ostatnio do dyskusji ze słuchaczami na temat fast foodów. Mimo usilnych starań Tomka niewielu słuchaczy potępiało jedzenie tłustych hamburgerów w McDonaldzie. Bo prawda jest taka, że zaszkodzić nam może każda masowa gastronomia. Szkodliwe, jak wiadomo, jest także picie wódki, palenie papierosów, a jak się patrzy na ludzi takich jak Józef Oleksy czy Marek Dyduch, to można dojść do wniosku, że także uprawianie seksu i rodzenie dzieci. Nie wszystkie zachodnie mody gładko przyjmują się w Polsce. Audycja w Radiostacji wykazała, że na razie masowa moda na krytykę tego obrzydliwego McDonalda nad Wisłą raczej nie zaistnieje. Być może dzieje się tak dlatego, że ślepo kochamy McDonalda, tak jak i mit Ameryki. Szydzenie z amerykańskich wynalazków jest u nas zawsze nieco fałszywe, bo podszyte kompleksem cywilizacyjnym wielkim jak cyce Pameli Anderson.
Kilka lat temu pod jednym z polskich barów McDonalda grupa anarchistów urządziła demonstrację pod hasłem "Ameryka do śmietnika". Postali, pokrzyczeli, rozdali ulotki i poszli wszyscy na Big Maca. W kultowym filmie "Pulp Fiction" Quentina Tarantino gangsterzy przed wykonaniem mokrej roboty opowiadają o masowaniu stóp i hamburgerach w Paryżu. To m.in. dlatego kotlet w bułce jest gwiazdą mediów, a nie nasz żurek czy kiszka.
Więcej możesz przeczytać w 49/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.