Przeciętny koszt pracy robotnika w Chinach jest trzy razy niższy niż w Polsce, 20 razy niższy niż w USA i 30 razy niższy niż w Niemczech! Dokładnie 18 039 168 chińskich kurtek mogli sprowadzić na rynek unii importerzy w 2001 r. Przed dwoma laty zniesiono kontyngenty (ilościowe ograniczenia) dla tego rodzaju ubrań z Państwa Środka i teraz chińskie zakłady odzieżowe zalewają Europę 199 mln kurtek rocznie! Konkurencja tanich ubrań z Azji Południowo-Wschodniej doprowadziła do spadku cen w europejskich sklepach aż o 75 proc. w ciągu pięciu lat. Wkrótce sezon obniżek rozpocznie się w Polsce, bo po Nowym Roku znikną wszystkie istniejące jeszcze w unii ograniczenia w handlu tekstyliami z Chinami. W naszych sklepach ceny wielu ubrań powinny spaść o 15-20 proc., a w wypadku wybranych wyrobów (puchowe kurtki, bawełniane koszulki czy damska bielizna) spadek będzie jeszcze większy! Najlepsze polskie firmy odzieżowe nie boją się jednak kłopotów, bo już wcześniej wykupiły "antychińskie polisy", czyli przeniosły większość produkcji właśnie do Chin i obniżyły koszty wytwarzania.
Owijają w bawełnę
Chińczycy w swoją bawełnę i szytą z niej odzież owijają dziś cały świat. Są największym producentem i eksporterem odzieży: rocznie wytwarzają 6 mln ton ubrań. Według Banku Światowego, w połowie 2005 r. ich udział w światowym eksporcie odzieży i tekstyliów może wzrosnąć do 50 proc.!
Paradoksalnie, chcąc chronić własny przemysł tekstylny przed zalewem taniej odzieży z Azji, państwa Zachodu same przyczyniły się do odzieżowego boomu na Dalekim Wschodzie. W 1974 r. Amerykanie wraz z przedstawicielami ówczesnej EWG ustalili, że na każdy kraj będzie przypadać określona (co roku inna) liczba ubrań danego rodzaju, którą można wyeksportować (na przykład stosowane w USA kwoty obejmują 58 krajów i 2400 towarów). System kontyngentów sprawił jednak, że w krajach, które do tej pory nie miały praktycznie żadnego przemysłu odzieżowego - jak Bangladesz, Sri Lanka czy Mauritius - nagle zaczęły powstawać zakłady po to, aby wykorzystać przyznane przez USA i Europę limity.
Według badań Davida Birnbauma, amerykańskiego eksperta ds. przemysłu odzieżowego, wytworzenie wysokiej jakości bluzki kosztuje obecnie w Chinach 5,75 USD. Cło wynosi 1,21 USD, za transport i odprawę celną płaci się 0,55 USD, a 2,5 USD kosztuje prawo do eksportu w ramach kontyngentu. W sumie import bluzki z Chin do USA kosztuje 10,01 USD, podczas gdy amerykański klient płaci za nią w sklepie około 20 USD. Prawo do eksportu w wypadku niektórych rodzajów ubrań (T-shirty, dżinsy) może kosztować nawet więcej niż samo ubranie. Dlatego po zlikwidowaniu 1 stycznia 2005 r. systemu kontyngentów na odzież ceny ubrań na pewno spadną. Na przykład Mackey McDonald, prezes zarządu koncernu VF (należą do niego m.in. marki Lee i Wrangler), ocenia, że ceny dżinsów spadną o 15 proc.
Chiny mogą tanio sprzedawać ubrania także dlatego, że kurs juana jest sztucznie utrzymywany na niskim poziomie przez chiński rząd. Według szacunków, niedowartościowanie juana wynosi 45 proc. Z tego powodu, choć płace w Bangladeszu i Wietnamie są jeszcze o 20-30 proc. niższe niż w Chinach, kraje te przegrywają konkurencję cenową z Państwem Środka.
Giganci za ścianą
W 2001 r. amerykańska armia zamówiła w Chinach 618 tys. beretów dla swoich żołnierzy. Kto dziś nie przenosi się z produkcją odzieży do Państwa Środka, po prostu wypada z rynku. W Chinach przeciętny koszt pracy w przemyśle - 80 centów za godzinę - jest bowiem ponadtrzykrotnie niższy niż w Polsce, dwudziestokrotnie niższy niż w Stanach Zjednoczonych i aż trzydziestokrotnie niższy niż w Niemczech! W branży tekstylnej zaś koszty pracy stanowią zwykle około 50 proc. kosztów wytworzenia danego produktu.
8 stycznia 2004 r. swoje ostatnie dwa zakłady w Teksasie zamknął producent dżinsów Levi Strauss & Co., który najdłużej opierał się tzw. outsourcingowi i płacił 10-12 USD za godzinę swoim pracownikom w USA. Przed dwiema dekadami LeviŐs miał w Stanach Zjednoczonych 63 własne zakłady; jednak po siedmiu kolejnych latach spadku sprzedaży i zysków całą produkcję przeniósł za granicę, głównie do Azji. To samo uczynili inni, na przykład Calvin Klein, Gap, Tommy Hilfiger, Ralph Lauren. Nie ma dziś liczącej się w modzie i odzieżowym biznesie firmy, która nie miałaby w Chinach przynajmniej biura handlowego.
Targowisko obaw
Gdy USA zniosły limity na import około 1400 towarów odzieżowych z Azji, udział chińskich wytwórców w tamtejszym rynku odzieży wzrósł z 9 proc. na początku 2002 r. do 65 proc. w marcu 2004 r. W Chinach szyje się na przykład 98 proc. jedwabnych męskich koszul sprzedawanych w USA!
W Polsce azjatyckiej konkurencji nie obawiają się tylko te spośród firm szyjących wciąż w krajowych zakładach, które - jak Wólczanka - stworzyły silne, uchodzące za ekskluzywne marki (Wólczanka szyje także dla Hugo Bossa i Kenzo). - Nasi klienci szukają najwyższej jakości, a chińskie koszule mogłyby nie spełnić ich oczekiwań - uważa Rafał Bauer, prezes Wólczanki.
Większy import z Chin uderzy natomiast w zakłady zaopatrujące hipermarkety, targowiska, mniejsze sklepy. Sprzedając tam odzież, konkuruje się głównie ceną, a ten, kto może obniżyć cenę T-shirtu o kolejne parę złotych, wygrywa. Takich małych i średnich firm odzieżowych działa w Polsce nawet ponad 60 tys. (to przeszło połowa wszystkich firm odzieżowych w UE!), zwłaszcza w okolicach Łodzi oraz Białegostoku, a zatrudniają one około 200 tys. osób. Już dziś szyją tanio: na targowiskach w Rzgowie czy Tuszynie, gdzie ich ubrania trafiają w pierwszej kolejności, ceny są o 30-50 proc. niższe niż w warszawskich sklepach. - Polskie firmy i ich pracowników należałoby chronić przed niezdrową chińską konkurencją. Może klienci będą bardziej wyczuleni, by kupować produkty krajowe - łudzi się Bodgan Migdał, prezes Centrum Targowego Ptak SA w Rzgowie koło Łodzi, gdzie swoje sklepy ma około 3000 firm. Mniejsze zakłady z Polski boją się też utraty na rzecz Chińczyków europejskich rynków, bo 90 proc. ich eksportu trafia do sklepów, hurtowni lub renomowanych firm odzieżowych w państwach unii. Niedawno Związek Pracodawców Przemysłu Dziewiarskiego zwrócił się do Komisji Europejskiej o przedłużenie ochrony rynku tekstylnego na cały 2005 r. Na powstrzymanie całkowitej liberalizacji rynku naciska też nasze Ministerstwo Gospodarki.
Jedwabny szlak internetowy
Wchodząc do unii, obniżyliśmy cło na chińską odzież z 18 proc. do 12 proc., ale jednocześnie musieliśmy przyjąć system unijnych kontyngentów ograniczających import ubrań z Azji. - Skutkiem tego był wzrost cen detalicznych odzieży w Polsce. Chiński rząd sprzedaje pozwolenia na eksport do unii temu, kto da więcej, więc nasze koszty, a zatem i ceny, wzrosły o 5 proc. - wyjaśnia Grzegorz Koterwa, członek zarządu krakowskiej spółki Artman, właściciela salonów pod marką House. - Obniżka cła w części zrekompensowała nam wyższe koszty spowodowane ograniczeniami w imporcie. Zabezpieczyliśmy się też, robiąc zapasy po starych cenach - dodaje Radosław Wiśniewski, prezes łódzkiego Redana, właściciela m.in. salonów Top Secret i Troll.
Jednak takie firmy czekają na zniesienie kontyngentów lub możliwe dalsze obniżki ceł. Artman w Polsce szyje tylko co dziesiąty wyrób, a wykonanie reszty zleca zakładom w Turcji, Indiach oraz Chinach (na te ostatnie przypada 70 proc. produkcji spółki). Redan ubrania szyje w Chinach, Indiach, Bangladeszu oraz Indonezji. Dla nich każdy krok ku liberalizacji importu z Azji to okazja do zmniejszenia kosztów produkcji i zwiększenia zysków.
Już teraz w przemysłowych strefach Szanghaju lub Guangzhou z filiami amerykańskich i europejskich potentatów odzieżowych sąsiadują niemal przez ścianę biura liderów polskiego rynku. W Szanghaju biuro ma gdańska spółka LPP, właściciel m.in. marek Reserved i Cropp Town. Z kolei łódzka firma Kan, właściciel sieci salonów odzieżowych Tatuum, otworzyła biuro w Hongkongu. Ich pracownicy szukają lokalnych dostawców tekstyliów, zakładów szyjących ubrania, zlecają im produkcję i nadzorują jej jakość. - Kilka razy w roku nasi przedstawiciele odwiedzają Chiny, poszukują nowych dostawców, podpisują umowy. Potem bieżącymi zleceniami i dostawami można zarządzać właściwie przez Internet - przekonuje Wojciech Morawski, właściciel spółki Atlantic, największego polskiego producenta bielizny. W ten sposób Atlantic "zatrudnia" w Chinach około 2000 osób. Statek z kilkudziesięcioma tysiącami sztuk ubrań lub bielizny dociera z Chin do polskiego portu w miesiąc, więc nie ma problemu z zapewnieniem ciągłości dostaw.
Na początku stycznia, gdy skończy się czas ochrony naszego rynku, chińska tania odzież z morskich transportów znajdzie się w polskich sklepach.
Chińczycy w swoją bawełnę i szytą z niej odzież owijają dziś cały świat. Są największym producentem i eksporterem odzieży: rocznie wytwarzają 6 mln ton ubrań. Według Banku Światowego, w połowie 2005 r. ich udział w światowym eksporcie odzieży i tekstyliów może wzrosnąć do 50 proc.!
Paradoksalnie, chcąc chronić własny przemysł tekstylny przed zalewem taniej odzieży z Azji, państwa Zachodu same przyczyniły się do odzieżowego boomu na Dalekim Wschodzie. W 1974 r. Amerykanie wraz z przedstawicielami ówczesnej EWG ustalili, że na każdy kraj będzie przypadać określona (co roku inna) liczba ubrań danego rodzaju, którą można wyeksportować (na przykład stosowane w USA kwoty obejmują 58 krajów i 2400 towarów). System kontyngentów sprawił jednak, że w krajach, które do tej pory nie miały praktycznie żadnego przemysłu odzieżowego - jak Bangladesz, Sri Lanka czy Mauritius - nagle zaczęły powstawać zakłady po to, aby wykorzystać przyznane przez USA i Europę limity.
Według badań Davida Birnbauma, amerykańskiego eksperta ds. przemysłu odzieżowego, wytworzenie wysokiej jakości bluzki kosztuje obecnie w Chinach 5,75 USD. Cło wynosi 1,21 USD, za transport i odprawę celną płaci się 0,55 USD, a 2,5 USD kosztuje prawo do eksportu w ramach kontyngentu. W sumie import bluzki z Chin do USA kosztuje 10,01 USD, podczas gdy amerykański klient płaci za nią w sklepie około 20 USD. Prawo do eksportu w wypadku niektórych rodzajów ubrań (T-shirty, dżinsy) może kosztować nawet więcej niż samo ubranie. Dlatego po zlikwidowaniu 1 stycznia 2005 r. systemu kontyngentów na odzież ceny ubrań na pewno spadną. Na przykład Mackey McDonald, prezes zarządu koncernu VF (należą do niego m.in. marki Lee i Wrangler), ocenia, że ceny dżinsów spadną o 15 proc.
Chiny mogą tanio sprzedawać ubrania także dlatego, że kurs juana jest sztucznie utrzymywany na niskim poziomie przez chiński rząd. Według szacunków, niedowartościowanie juana wynosi 45 proc. Z tego powodu, choć płace w Bangladeszu i Wietnamie są jeszcze o 20-30 proc. niższe niż w Chinach, kraje te przegrywają konkurencję cenową z Państwem Środka.
Giganci za ścianą
W 2001 r. amerykańska armia zamówiła w Chinach 618 tys. beretów dla swoich żołnierzy. Kto dziś nie przenosi się z produkcją odzieży do Państwa Środka, po prostu wypada z rynku. W Chinach przeciętny koszt pracy w przemyśle - 80 centów za godzinę - jest bowiem ponadtrzykrotnie niższy niż w Polsce, dwudziestokrotnie niższy niż w Stanach Zjednoczonych i aż trzydziestokrotnie niższy niż w Niemczech! W branży tekstylnej zaś koszty pracy stanowią zwykle około 50 proc. kosztów wytworzenia danego produktu.
8 stycznia 2004 r. swoje ostatnie dwa zakłady w Teksasie zamknął producent dżinsów Levi Strauss & Co., który najdłużej opierał się tzw. outsourcingowi i płacił 10-12 USD za godzinę swoim pracownikom w USA. Przed dwiema dekadami LeviŐs miał w Stanach Zjednoczonych 63 własne zakłady; jednak po siedmiu kolejnych latach spadku sprzedaży i zysków całą produkcję przeniósł za granicę, głównie do Azji. To samo uczynili inni, na przykład Calvin Klein, Gap, Tommy Hilfiger, Ralph Lauren. Nie ma dziś liczącej się w modzie i odzieżowym biznesie firmy, która nie miałaby w Chinach przynajmniej biura handlowego.
Targowisko obaw
Gdy USA zniosły limity na import około 1400 towarów odzieżowych z Azji, udział chińskich wytwórców w tamtejszym rynku odzieży wzrósł z 9 proc. na początku 2002 r. do 65 proc. w marcu 2004 r. W Chinach szyje się na przykład 98 proc. jedwabnych męskich koszul sprzedawanych w USA!
W Polsce azjatyckiej konkurencji nie obawiają się tylko te spośród firm szyjących wciąż w krajowych zakładach, które - jak Wólczanka - stworzyły silne, uchodzące za ekskluzywne marki (Wólczanka szyje także dla Hugo Bossa i Kenzo). - Nasi klienci szukają najwyższej jakości, a chińskie koszule mogłyby nie spełnić ich oczekiwań - uważa Rafał Bauer, prezes Wólczanki.
Większy import z Chin uderzy natomiast w zakłady zaopatrujące hipermarkety, targowiska, mniejsze sklepy. Sprzedając tam odzież, konkuruje się głównie ceną, a ten, kto może obniżyć cenę T-shirtu o kolejne parę złotych, wygrywa. Takich małych i średnich firm odzieżowych działa w Polsce nawet ponad 60 tys. (to przeszło połowa wszystkich firm odzieżowych w UE!), zwłaszcza w okolicach Łodzi oraz Białegostoku, a zatrudniają one około 200 tys. osób. Już dziś szyją tanio: na targowiskach w Rzgowie czy Tuszynie, gdzie ich ubrania trafiają w pierwszej kolejności, ceny są o 30-50 proc. niższe niż w warszawskich sklepach. - Polskie firmy i ich pracowników należałoby chronić przed niezdrową chińską konkurencją. Może klienci będą bardziej wyczuleni, by kupować produkty krajowe - łudzi się Bodgan Migdał, prezes Centrum Targowego Ptak SA w Rzgowie koło Łodzi, gdzie swoje sklepy ma około 3000 firm. Mniejsze zakłady z Polski boją się też utraty na rzecz Chińczyków europejskich rynków, bo 90 proc. ich eksportu trafia do sklepów, hurtowni lub renomowanych firm odzieżowych w państwach unii. Niedawno Związek Pracodawców Przemysłu Dziewiarskiego zwrócił się do Komisji Europejskiej o przedłużenie ochrony rynku tekstylnego na cały 2005 r. Na powstrzymanie całkowitej liberalizacji rynku naciska też nasze Ministerstwo Gospodarki.
Jedwabny szlak internetowy
Wchodząc do unii, obniżyliśmy cło na chińską odzież z 18 proc. do 12 proc., ale jednocześnie musieliśmy przyjąć system unijnych kontyngentów ograniczających import ubrań z Azji. - Skutkiem tego był wzrost cen detalicznych odzieży w Polsce. Chiński rząd sprzedaje pozwolenia na eksport do unii temu, kto da więcej, więc nasze koszty, a zatem i ceny, wzrosły o 5 proc. - wyjaśnia Grzegorz Koterwa, członek zarządu krakowskiej spółki Artman, właściciela salonów pod marką House. - Obniżka cła w części zrekompensowała nam wyższe koszty spowodowane ograniczeniami w imporcie. Zabezpieczyliśmy się też, robiąc zapasy po starych cenach - dodaje Radosław Wiśniewski, prezes łódzkiego Redana, właściciela m.in. salonów Top Secret i Troll.
Jednak takie firmy czekają na zniesienie kontyngentów lub możliwe dalsze obniżki ceł. Artman w Polsce szyje tylko co dziesiąty wyrób, a wykonanie reszty zleca zakładom w Turcji, Indiach oraz Chinach (na te ostatnie przypada 70 proc. produkcji spółki). Redan ubrania szyje w Chinach, Indiach, Bangladeszu oraz Indonezji. Dla nich każdy krok ku liberalizacji importu z Azji to okazja do zmniejszenia kosztów produkcji i zwiększenia zysków.
Już teraz w przemysłowych strefach Szanghaju lub Guangzhou z filiami amerykańskich i europejskich potentatów odzieżowych sąsiadują niemal przez ścianę biura liderów polskiego rynku. W Szanghaju biuro ma gdańska spółka LPP, właściciel m.in. marek Reserved i Cropp Town. Z kolei łódzka firma Kan, właściciel sieci salonów odzieżowych Tatuum, otworzyła biuro w Hongkongu. Ich pracownicy szukają lokalnych dostawców tekstyliów, zakładów szyjących ubrania, zlecają im produkcję i nadzorują jej jakość. - Kilka razy w roku nasi przedstawiciele odwiedzają Chiny, poszukują nowych dostawców, podpisują umowy. Potem bieżącymi zleceniami i dostawami można zarządzać właściwie przez Internet - przekonuje Wojciech Morawski, właściciel spółki Atlantic, największego polskiego producenta bielizny. W ten sposób Atlantic "zatrudnia" w Chinach około 2000 osób. Statek z kilkudziesięcioma tysiącami sztuk ubrań lub bielizny dociera z Chin do polskiego portu w miesiąc, więc nie ma problemu z zapewnieniem ciągłości dostaw.
Na początku stycznia, gdy skończy się czas ochrony naszego rynku, chińska tania odzież z morskich transportów znajdzie się w polskich sklepach.
Wielki skok na Amerykę |
---|
Latem 2004 r. 130 kongresmanów z Partii Republikańskiej i Demokratycznej zwróciło się do prezydenta George'a Busha, by przekonał WTO o konieczności utrzymania przez USA kwot importowych na odzież z Azji. Wskazywali, że w porozumieniu WTO istnieje klauzula pozwalająca każdemu państwu utrzymać kwoty na odzież sprowadzaną z Chin w latach 2005-2008 w niektórych sytuacjach nawet do 2013 r.). W wypadku Stanów Zjednoczonych gra toczy się o import tekstyliów wartych 2 mld USD rocznie. Zwiększanie dopuszczalnych kontyngentów na odzież z Chin doprowadziło już w USA do zlikwidowania 350 tys. miejsc pracy - alarmują przedstawiciele branży tekstylnej. Tylko w aglomeracji Los Angeles zatrudnienie w przemyśle odzieżowym zmniejszyło się niemal dwukrotnie. Cass Johnson, prezes organizacji National Council of Textile Organizations, stwierdził w rozmowie z "Wprost", że w ciągu najbliższych trzech lat konkurencja chińskich wytwórców doprowadzi do zwolnienia w USA 650 tys. pracowników i zamknięcia 1300 zakładów tekstylnych. Według WTO, całkowite zlikwidowanie kwot przywozowych pozwoli Chinom zwiększyć udział w amerykańskim rynku odzieży z 16 proc. do 50 proc.! Właściciele niektórych firm odzieżowych w USA obawiają się nawet, że Chińczycy opanują 80 proc. tamtejszego rynku. Wytwórców z Państwa Środka oskarżają o korzystanie z rządowych subsydiów, manipulowanie kursem walut, korzystanie z bezzwrotnych pożyczek, co pozwala im obniżyć i tak niskie koszty produkcji o połowę. Duzi gracze na rynku, których było stać na dokonanie inwestycji w Azji, dziś są zwolennikami usunięcia barier w imporcie. Dzięki sprzedaży w amerykańskich sklepach ubrań ze swoimi metkami szytych w tanich Chinach zwielokrotniliby zyski. Biały Dom na razie uległ jednak naciskom mniejszych firm i związków zawodowych, godząc się na utrzymanie limitów na import odzieży z Chin w 2005 r. Ludwik M. Bednarz San Francisco |
Więcej możesz przeczytać w 49/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.