Ruch równouprawnienia zmienia się w orgię zakupów, gdzie kobiety kupują sobie tożsamość, jaka im się zamarzy Jak to się stało, że nie wystarczy nam już własna twarz i własne nazwisko. Nie wystarczy i to do tego stopnia, że niezaprzeczalne walory charakteru zdecydowaliśmy się podpierać znakami firmowymi. Wymyślonym przez innych z myślą o nas logo. Takim estetyczno-wizerunkowym PESEL-em. Dla inteligentnych, przedsiębiorczych, samotnych, szczupłych, opalonych i gotujących na parze. Do wyboru, do koloru. Różnorodność fasadowych pomysłów na siebie jest tak bogata, że wydaje się nam, a właściwie jesteśmy pewni, że w każdej chwili możemy kupić sobie nową osobowość. Zmienić własne lustro a la Dorian Gray.
Powiedzieć coś takiego to straszne, ale najbardziej ekscytująco ubierają się biedacy - wyznał całkiem niedawno francuski projektant Christian Lacroix, a zacytowała go w książce "No Logo" Naomi Klein. Według autorki, gdy jeszcze w latach 80. każdy z nas musiał być stosunkowo bogaty, by zwrócić na siebie uwagę sprzedawców dusz, to w latach 90. wystarczyło już tylko być cool. Burżuj a la kloszard... Ale i tym razem to inni decydowali za nas, co owe słowo ma w naszej konkretnej sytuacji znaczyć. Bo przecież inaczej cool musi być gospodyni domowa, inaczej gwiazdor sceny, a jeszcze inaczej dyrektor banku. Jestem sobą i nic mnie nie obchodzi, co myślą o mnie inni. Na pewno?
Pozostaje kwestia wzorów i ściany, do której mamy w tym byciu cool równać. Autorytetów, wartości i wyższych celów. Nie jest to łatwe, bo jak trafnie zauważa cytowany w "No Logo" Jay Blotcher, działacz organizacji walczącej z AIDS: trudno zachować wiarę we własny radykalizm, kiedy jest się epizodem z serialu "Przyjaciele". Podobnie ma się rzecz, gdy idzie o awans społeczny kobiet. Od początku zgadzano się na to, aby - jak pisze Klein - ich aspiracje, podobnie zresztą jak mniejszości etnicznych (sic!), hamowane były między innymi przez brak widocznych wzorów do naśladowania na wpływowych stanowiskach. Także umacniane przez media stereotypy - odciśnięte w samej materii języka - w niemałym stopniu przyczyniają się do zachowania "supremacji białych mężczyzn". Tak więc, żeby nastąpił prawdziwy postęp, nawet jeśli tylko w wizerunkowym spostrzeganiu feminizmu, trzeba by najpierw zdekolonizować wyobraźnię obu stron. Wyniesienie seksualnej i rasowej różnorodności do rangi supergwiazdy reklamy i popkultury doprowadziło, co zrozumiale, do czegoś w rodzaju "tożsamościowego kryzysu tożsamości". Jestem niezwyczajną dziewczyną czy zwyczajną gwiazdą? W zgodzie z obowiązującą ideologią mogę być jedną i drugą. Według Ann Power, amerykańskiej publicystki, to, co wyrasta na tym skrzyżowaniu konwencjonalnej kobiecości i ewoluującej dziewczyny, nie jest rewolucją, lecz "centrum handlowym". Niestety. Nie idzie o myśli, ale o to, jak je przyodziać. Jak zamanifestować własną przynależność do świata, który tak naprawdę nie istnieje. Paranoja. Zaś konsekwencje globalnej manipulacji wydają się katastrofalne. Oto autentyczny ruch - równouprawnienia - na naszych oczach zmienia się w "gigantyczną orgię zakupów, gdzie dziewczęta zachęca się, by kupiły sobie prosto z wieszaka tożsamość, jaka im się zamarzy". Tyle tylko, że jeśli w ogóle lustro Doriana Graya pokaże im kiedyś prawdziwe oblicze, to na nową tożsamość może być już za późno. Tu z pomocą mogłaby przyjść polityczna poprawność, tyle że ta - jak twierdzi profesor Tim Brennan - jest tak mało polityczna, że stanowi "parodię walki politycznej". O równe prawa i tożsame obowiązki. I chociaż nie da się nie zauważyć, że media i popkultura oferują kobietom godne wzory do naśladowania, to nadal w niedostatecznym stopniu pochylają się nad kobietami wyzyskiwanymi. Dla Naomi Klein to przeoczenie nieszczęścia innych jest nie tylko klęską feminizmu, ale zdradą jego podstawowych zasad. Bowiem gdy na początku lat 80. ruch na rzecz równouprawnienia kobiet koncentrował się niemal wyłącznie na wprowadzeniu parytetu do struktur władzy, to reszta, ta bez politycznych aspiracji, tkwiła w przekonaniu, że "zaburzenia odżywiania i niskie poczucie wartości to najgorsze produkty uboczne świata, w którym żyjemy".
Nadeszły więc czasy, gdy sam feminizm jest wykorzystywany przez reklamę. Modnie nie przewijać dzieci, modnie nie gotować, modnie wracać później niż mąż do domu i używać jego golarki. Tak powstał kolejny fałszywy feministyczny trop. Fałszywy, bo za ten prawdziwy - prowadzący do wstrząsającej prawdy o losie niejednej kobiety i do jej niezgody na pieskie życie - bywa, że trzeba zapłacić życiem. Tylko 10 minut trwał dokumentalny film Theo van Gogha o przemocy wobec kobiet islamu. O młodej dziewczynie zmuszonej do małżeństwa, a potem stale gwałconej przez swego wuja. "Nie jestem moralistą ani księdzem i nie chcę pouczać ludzi, co jest dobre, a co złe, to oni mają zdecydować, czy słusznie krytykuję Koran za usankcjonowanie domowej przemocy" powiedział van Gogh na kilka dni przed śmiercią. Odważny czy cool?
Pozostaje kwestia wzorów i ściany, do której mamy w tym byciu cool równać. Autorytetów, wartości i wyższych celów. Nie jest to łatwe, bo jak trafnie zauważa cytowany w "No Logo" Jay Blotcher, działacz organizacji walczącej z AIDS: trudno zachować wiarę we własny radykalizm, kiedy jest się epizodem z serialu "Przyjaciele". Podobnie ma się rzecz, gdy idzie o awans społeczny kobiet. Od początku zgadzano się na to, aby - jak pisze Klein - ich aspiracje, podobnie zresztą jak mniejszości etnicznych (sic!), hamowane były między innymi przez brak widocznych wzorów do naśladowania na wpływowych stanowiskach. Także umacniane przez media stereotypy - odciśnięte w samej materii języka - w niemałym stopniu przyczyniają się do zachowania "supremacji białych mężczyzn". Tak więc, żeby nastąpił prawdziwy postęp, nawet jeśli tylko w wizerunkowym spostrzeganiu feminizmu, trzeba by najpierw zdekolonizować wyobraźnię obu stron. Wyniesienie seksualnej i rasowej różnorodności do rangi supergwiazdy reklamy i popkultury doprowadziło, co zrozumiale, do czegoś w rodzaju "tożsamościowego kryzysu tożsamości". Jestem niezwyczajną dziewczyną czy zwyczajną gwiazdą? W zgodzie z obowiązującą ideologią mogę być jedną i drugą. Według Ann Power, amerykańskiej publicystki, to, co wyrasta na tym skrzyżowaniu konwencjonalnej kobiecości i ewoluującej dziewczyny, nie jest rewolucją, lecz "centrum handlowym". Niestety. Nie idzie o myśli, ale o to, jak je przyodziać. Jak zamanifestować własną przynależność do świata, który tak naprawdę nie istnieje. Paranoja. Zaś konsekwencje globalnej manipulacji wydają się katastrofalne. Oto autentyczny ruch - równouprawnienia - na naszych oczach zmienia się w "gigantyczną orgię zakupów, gdzie dziewczęta zachęca się, by kupiły sobie prosto z wieszaka tożsamość, jaka im się zamarzy". Tyle tylko, że jeśli w ogóle lustro Doriana Graya pokaże im kiedyś prawdziwe oblicze, to na nową tożsamość może być już za późno. Tu z pomocą mogłaby przyjść polityczna poprawność, tyle że ta - jak twierdzi profesor Tim Brennan - jest tak mało polityczna, że stanowi "parodię walki politycznej". O równe prawa i tożsame obowiązki. I chociaż nie da się nie zauważyć, że media i popkultura oferują kobietom godne wzory do naśladowania, to nadal w niedostatecznym stopniu pochylają się nad kobietami wyzyskiwanymi. Dla Naomi Klein to przeoczenie nieszczęścia innych jest nie tylko klęską feminizmu, ale zdradą jego podstawowych zasad. Bowiem gdy na początku lat 80. ruch na rzecz równouprawnienia kobiet koncentrował się niemal wyłącznie na wprowadzeniu parytetu do struktur władzy, to reszta, ta bez politycznych aspiracji, tkwiła w przekonaniu, że "zaburzenia odżywiania i niskie poczucie wartości to najgorsze produkty uboczne świata, w którym żyjemy".
Nadeszły więc czasy, gdy sam feminizm jest wykorzystywany przez reklamę. Modnie nie przewijać dzieci, modnie nie gotować, modnie wracać później niż mąż do domu i używać jego golarki. Tak powstał kolejny fałszywy feministyczny trop. Fałszywy, bo za ten prawdziwy - prowadzący do wstrząsającej prawdy o losie niejednej kobiety i do jej niezgody na pieskie życie - bywa, że trzeba zapłacić życiem. Tylko 10 minut trwał dokumentalny film Theo van Gogha o przemocy wobec kobiet islamu. O młodej dziewczynie zmuszonej do małżeństwa, a potem stale gwałconej przez swego wuja. "Nie jestem moralistą ani księdzem i nie chcę pouczać ludzi, co jest dobre, a co złe, to oni mają zdecydować, czy słusznie krytykuję Koran za usankcjonowanie domowej przemocy" powiedział van Gogh na kilka dni przed śmiercią. Odważny czy cool?
Więcej możesz przeczytać w 49/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.