Jednym z najpopularniejszych filmów w Egipcie jest "Lew pustyni" z Anthonym Quinnem w roli nauczyciela Koranu z delty Nilu, który pod wpływem impulsu zostawia szkołę i rodzinę i przystępuje do światowego dżihadu. Dziwnym zrządzeniem losu wśród ofiar niedawnego zamachu Al-Kaidy w stolicy Jordanii znalazł się reżyser tego filmu Mustafa Akkad. Męczennik, obrońca wiary to wciąż jeden z najważniejszych motywów arabskiej kultury masowej, w której nauki proroka traktuje się nie tylko w kontekście religijnym, ale również jako sposób na życie i śmierć.
Biorąc pod uwagę kryzys systemu świeckich wartości w świecie arabskim, bezprecedensowy sukces Braci Muzułmańskich w ostatnich wyborach w Egipcie staje się bardziej zrozumiały. Zdziesiątkowana partia, której członkowie w czasach Nasera i wczesnego Sadata byli masowo rozstrzeliwani, stała się dziś największą siłą opozycyjną w parlamencie egipskim, uzyskując ponad 25 proc. głosów. Nie ulega wątpliwości, że w państwie Hosniego Mubaraka zaczęły wiać nowe wiatry. Rozumieją to zaniepokojeni przywódcy egipscy, którzy w tych dniach oceniali wyniki wyborów na spotkaniu w pałacu prezydenta.
Prekursorzy terroryzmu
Bracia Muzułmańscy to pierwsza terrorystyczna organizacja islamska, utworzona w 1928 r. przez Hassana al-Bannę, syna ubogiego zegarmistrza. Już po kilku latach Bracia mieli ośrodki w większości krajów arabskich, ale ich centrum zawsze znajdowało się w Kairze. W 1954 r. organizację zdelegalizowano, a ci, którzy uniknęli egzekucji, zapełnili więzienia. Niektórych aktywistów obwożono po kraju w klatkach dla zwierząt, represjonowano nawet ich sympatyków. Bracia zeszli do podziemia, ale nie zaprzestali działalności mającej na celu "przywrócenie Egiptu na łono islamu". Podjęli działalność społeczną wśród najbiedniejszych warstw społecznych, zajmując się głównie oświatą i służbą zdrowia. Z ich doświadczeń korzystał palestyński Hamas.
W ramach egipskiej ćwierćdemokracji islamscy fundamentaliści znaleźli łatwy sposób, by obejść ograniczenia. W wyborach każdy z nich wystąpił jako samodzielny kandydat, formalnie nie mający nic wspólnego z Braćmi Muzułmańskimi. Wszyscy o tym wiedzieli, ale władze przymykały oczy, tym bardziej że od dłuższego czasu USA naciskały na Mubaraka, domagając się wolnych wyborów i reform.
Ameryka chciała demokracji, a dostała Braci Muzułmańskich. Wprawdzie jest to na razie dietetyczna wersja niedawnych terrorystów, którzy tylko ze względów taktycznych przestali podkładać bomby, ale zdaniem ekspertów Instytutu Trumana w Jerozolimie, ich sukces powinien spędzać sen z powiek izraelskich analityków, którzy od lat zastanawiają się, co będzie po zejściu Mubaraka ze sceny politycznej. Na razie Bracia są ostrożni, próbują się włączyć do gry, nie kopiąc zbyt mocno w miękkie podbrzusze wątłej egipskiej demokracji. Kierownictwo organizacji nie chciało wystawić pełnej listy w wyborach do parlamentu - zamiast 454 kandydatów wystawiło 150. "Nie trzeba za bardzo denerwować władz, w Kairze nikt nie powinien się czuć zagrożony" - wyjaśniał szejk Mustafa Awadi w wywiadzie dla arabskiej rozgłośni Monte Carlo. Mimo to nie wszyscy w Egipcie czuli się bezpiecznie: policja w ciągu dwóch tygodni aresztowała ponad 1500 działaczy muzułmańskich, rozbijano ich wiece, organizowano prowokacje, a w katakumbach służby bezpieczeństwa pracowano przez dwa miesiące na trzy zmiany. Przez Egipt przetoczyła się fala masowych aresztowań.
Braciom Muzułmańskim udało się uśpić czujność Mubaraka. Podczas niedawnych wyborów szefa państwa organizacja nie wystawiła kandydata i powstrzymała się od antyrządowej agitacji. "Mubarak powinien być nadal prezydentem, bo teraz wymaga tego egipska racja stanu. Jesteśmy odpowiedzialną opozycją patriotyczną i krytykujemy politykę, a nie prezydenta" - zapewniali przywódcy Braci. Warto odnotować, że wprawdzie w kampanii wyborczej do parlamentu wysunęli oni swoje stare hasło: "Islam jest lekarstwem na wszystko", ale powstrzymali się od głoszenia haseł antyamerykańskich i antyizraelskich. Dziennikarz izraelski, który obsługiwał wybory, opowiadał, że w sztabie radykałów zapanowało zakłopotanie, gdy okazało się, że ich kandydat znokautował kandydata rządzącej Partii Narodowo-Demokratycznej, byłego wicepremiera Jussufa Wally'ego.
Nie pisz do Izraela
Bracia Muzułmańscy zawsze byli energicznymi przeciwnikami porozumienia politycznego z Izraelem. Przez wiele lat domagali się nawet, by stawiać przed sądem turystów egipskich, którzy odwiedzając Izrael, już przez sam wyjazd do "syjonistycznego państwa" dopuścili się zdrady stanu. Ulegając ich żądaniom, Związek Dziennikarzy Egipskich, Zrzeszenie Artystów i Filmowców, Związek Lekarzy, Egipskie Towarzystwo Literatów i Ogólnokrajowa Organizacja Prawników wyrzucały ze swoich szeregów tych członków, którzy mieli kontakty z Izraelem. Organizacja zrzeszająca dziennikarzy telewizyjnych usunęła nawet tych, którzy korespondowali z Izraelem.
Kilka dni temu rzecznik Braci Muzułmańskich poinformował na konferencji prasowej w Kairze, że jego organizacja nie żąda już anulowania porozumienia pokojowego zawartego przez Sadata ani zamknięcia "wrogiej" ambasady w stolicy Egiptu. "Niemniej jednak wszystko, co dotyczy stosunków egipsko-izraelskich, powinno się stać przedmiotem nieskrępowanej dyskusji" - powiedział.
Dokąd zmierza Egipt? Mimo politycznego trzęsienia ziemi prezydent Mubarak i Partia Narodowo-Demokratyczna nie będą mieli na razie specjalnych trudności w rządzeniu krajem. W Egipcie istnieje szczątkowa i skłócona świecka opozycja, której niewydolni przywódcy mają uwiarygodnić pozory mubarakowskiej demokracji. Co będzie po Mubaraku? Znawcy przedmiotu twierdzą, że jego naturalnym spadkobiercą będzie syn. Przywódcy Braci Muzułmańskich mogą mieć inne zdanie. Jak oświadczył ich rzecznik, Mubarak dostał teraz żółtą kartkę. Czy w przyszłości okaże się, że była to czerwona kartka dla Egiptu?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.