To była smutna edycja weneckiego festiwalu, jednego z najstarszych i najbardziej prestiżowych wydarzeń filmowych na świecie. Przebiegała w cieniu żałoby po trzęsieniu ziemi we Włoszech, w którym zginęło 295 osób, a prawie 5 tys. straciło dach nad głową. Ale również w cieniu przemian, jakie zachodzą na całym świecie. – Kiedy zaczynało się to milenium, z nadzieją patrzyliśmy w przyszłość. Dzisiaj chętnie spakowałbym walizki i przeniósł się do lat 90. – mówi mi Wim Wenders, przewodniczący Europejskiej Akademii Filmowej i reżyser konkursowych „Pięknych dni w Aranjuezie”. – Wracamy do dawnego, skompromitowanego przez XX w. rozumienia słów „naród”, „wolność”, „kultura”. Idee z przeszłości kradną młodym przyszłość. Rosnące w Europie nacjonalizmy, Brexit, impeachment w Brazylii, umacniający swoją pozycję w sondażach Trump, populistyczne partie triumfujące w Niemczech, anulowanie wyborów w Austrii. To wszystko przenikało do rozmów w kuluarach zabytkowego kasyna na Lido. Notabene – wzniesionego przez Mussoliniego. Paradoksalnie jednak na ekranach nie pojawiły się filmy o uchodźcach, odżywających ruchach neofaszystowskich czy populistycznych politykach. Filmowcy szukają innego sposobu zmierzenia się ze współczesnymi niepokojami. Starają się odnaleźć najgłębsze przyczyny kryzysu i badają źródła naszej mentalności. Tworzą uniwersalne opowieści, w których przypominają o znaczeniu sztuki i uczciwej rozmowy. Podkreślają, jak ważne są historie, które opowiadamy o sobie. Bo one kształtują nasze widzenie świata.
Sztuka
„Najwięcej o kulturze mówią najwięksi aroganci. Politycy, którzy chcą ją »chronić«, »stymulować«, »promować«. Jakby była czymś słabym, co sobie bez nich nie poradzi. Tymczasem ona jest silna i przetrwa sama” – mówi bohater „Honorowego obywatela”. Argentyński pisarz noblista (postać fikcyjna), choć nienawidzi sławy i odrzuca wszelkie zaproszenia i wyróżnienia, decyduje się odebrać medal w rodzinnym miasteczku Salas. Ale ten sentymentalny powrót po 40 latach nieobecności okaże się bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Gastón Duprat i Mariano Cohn zaproponowali świetny, sarkastyczny, wielowymiarowy film. Reżyserzy fenomenalnie odzierają niewielką społeczność z kolejnych warstw hipokryzji, kołtuństwa, hochsztaplerki i bezguścia. Jednak przede wszystkim zastanawiają się nad miejscem we współczesnym świecie artystów, sprowadzanych dziś do roli pupilków mediów, festiwali, krytyków. Tymczasem autorzy „Honorowego obywatela” wciąż wierzą, że literatura może być „zwierciadłem obnoszonym po gościńcu”. Ich bohater pełnymi garściami czerpie z rzeczywistości, filtruje ją przez własną wrażliwość, poddaje krytycznej analizie. Punktuje jej słabości, zmusza czytelników do przewartościowania przekonań. Zachowuje uczciwość intelektualną. W rodzinnej miejscowości jednak nieustannie pada zarzut: że jest antyargentyński i kala własne gniazdo. Dzisiaj, gdy coraz częściej myli się sztukę z propagandą, ten film brzmi boleśnie aktualnie. Jest apelem o anarchiczną wolność sztuki. Ale i o społeczeństwo, które gotowe jest ją zaakceptować i zrozumieć. Gdzie dialog jest ważniejszy niż monolog człowieka u władzy. – Pierwsza scena „Nocturnal Animals”, gdzie otyłe kobiety tańczą nago z amerykańską flagą, miała być ironiczna – wyznał Tom Ford. – Ale zakochałem się w swoich bohaterkach. Bo były w stanie przeciwstawić się światu, który im dyktuje, czego mają pragnąć. Mój film jest właśnie o walce z tym, co nam narzucają inni. Słynny projektant mody sportretował dojrzałą kobietę dokonującą wiwisekcji własnego życia. Jej były mąż wysyła jej do przeczytania swoją powieść. Pełną brutalnej przemocy, rozgrywającej się na pustkowiach Teksasu, gdzie małżeństwo z dzieckiem atakują miejscowi przestępcy. Sytuacja z kart książki staje się metaforą ich związku. Metaforą delikatności, która przegrywa z zasadami dzisiejszego społeczeństwa. „Nocturnal Animals” jest cichym filmem o relacjach międzyludzkich. Ale również dowodem, jak nierozerwalne są sfery publiczna i prywatna. Zderzają się na każdym etapie: gdy wyobrażenia o związku czerpie się z otoczenia, przejmuje od rodziców, buduje wśród znajomych z określonej klasy społecznej. – To opowieść o absurdzie naszej kultury – tłumaczy Tom Ford. – O świecie sztucznym, przestarzałym, karykaturalnym. A jednocześnie pełnym symbolicznej przemocy.
Polityka
Duprat, Cohn i Ford zastanawiają się, jak kształtuje się nasz system wartości. Jak kultura staje się polem walki o sens, jaki nadajemy rzeczywistości. Jak czerpiemy z niej wzorce. Ale również, jak świadomie są one kreowane. Zdaniem Pabla Larraína mistrzynią tej sztuki była Jacqueline Kennedy. – Stylowa, pożądana, wysublimowana. Jedna z najczęściej fotografowanych i nagrywanych kobiet XX w. – opowiada reżyser. – A jednak wiemy o niej bardzo mało. Skrajnie prywatna, nieodgadniona, jest najmniej znaną sławną osobą naszej ery. Natalie Portman w jego filmie oddaje błyskawiczną ewolucję pierwszej damy. Obserwujemy jej zachowanie tuż po zamachu na Johna Fitzgeralda. Po tym, jak limuzyna pędziła do szpitala w Dallas, a ona na tylnym siedzeniu na własnych kolanach trzymała głowę śmiertelnie rannego męża. I mimo traumy musiała stanąć na wysokości zadania i publicznie pożegnać zamordowanego prezydenta. „Nie chciałam sławy. Weszłam do rodu Kennedych” – mówi filmowa Jackie. Otacza się książkami o Lincolnie i jego ceremonii pogrzebowej, sprawdza listę gości, walczy jak lew o spektakularny pogrzeb. Bo wie, że w ten sposób broni miejsca JFK w historii. Że jest strażniczką szacunku amerykańskiego społeczeństwa do państwa, władzy, wartości. – Jacqueline wiedziała, że ktoś musi dopisać morał do tej historii – komentuje Larraín. – W ciągu kilku dni zbudowała legendę swojego męża. Ukształtowała jego wizerunek i utrwaliła dziedzictwo. Pochodzący z Chile Larraín jest synem polityka, ważnej figury popinochetowskiej partii UDI. Artystą, który portretował ludzi uwikłanych w historię, dawał świadectwo szykan południowoamerykańskiego narodu i tamtejszej dyktatury. Dzisiaj zdaje się mówić: żyjemy mitami. Nie fakty, lecz symbole przekonują nas, co jest naprawdę istotne.
Dialog
Jednak „Jackie” należała do wyjątków w tegorocznym konkursie. Zasadniczo na ekranach nie było polityki. Widzowie oklaskiwali taniec Ryana Goslinga i Emmy Stone w „La La Land” Damiena Chazelle, opowieści o ulotności uczuć zrealizowanej w konwencji musicali z czasów złotej ery Hollywood. Derek Cianfrance w „Świetle między oceanami” cofał się w czasie do lat 20. ub.w., by opowiedzieć o miłości latarnika i jego żony. Ale w upolitycznionych czasach nawet pozornie niewinne filmy mają swoje drugie dno. – Dzisiaj jak nigdy potrzebujemy romansu, lekkości, nadziei – mówił Chazelle. – Ale świat się zmienił i nosimy w sobie zbyt dużo goryczy, by wierzyć w dawne bajki fabryki snów. Świetny, młody reżyser, wcześniej autor znakomitego „Whiplash”, nie kończy swojej opowieści w momencie, w którym w dawnym musicalu pojawiłby się napis „The End”. Zamiast napisać na ekranie „Żyli długo i szczęśliwie”, obserwuje, jak w związek wkradają się monotonia, pieniądze, praca. Jak to wszystko sprawia, że ludzie się rozmijają. Derek Cianfrance zaś stawia bohaterów przed trudnym moralnym dylematem, czy zachować wyrzucone przez morze dziecko, o którym marzą, choć gdzieś może czekać na nie matka. Zmusza do weryfikacji własnej etyki. Właśnie uczciwa, głęboka rozmowa o imponderabiliach może być, zdaniem artystów, tropem do odczytania świata pełnego niepokoju. Autorów weneckich filmów łączy przekonanie, że przyczyn upadku musimy szukać głębiej niż na wiecach populistycznych polityków. Że nie wystarczą już plastry na rzeczywistość, rozwiązywanie bieżących problemów. Że znaleźliśmy się w momencie, w którym trzeba cofnąć się do początku. By uczciwie porozmawiać o sprawach podstawowych. g
© Wszelkie prawa zastrzeżone
Nazwiska laureatów festiwalu w Wenecji zostały ogłoszone po zamknięciu tego numeru „Wprost”. Ich pełną listę opublikujemy na stronie www.wprost.pl.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.