N ie jestem pewny, jak bardzo posępny jest ten film ani czy bliżej mu do horroru, czy komedii – mówił w Cannes Jim Jarmusch. – Starałem się to wypośrodkować, ale może ostatecznie tkwiący we mnie mrok wygrał z poczuciem humoru? A może odwrotnie? Na pewno zależało mi, aby w „The Dead Don’t Die” wybrzmiało zdanie wypowiadane przez rapera RZA: że niezależnie od wszystkiego w życiu trzeba się cieszyć drobnymi rzeczami. W tych słowach jest cały Jarmusch. Reżyser, którego znakiem firmowym stały się żyjące własnym życiem siwe włosy, który na wywiady przychodzi w czarnej dżinsowej kurtce z przypinkami The Stooges i Toma Waitsa, który w festiwalowym pędzie nie zgadza się na spotkania z dziennikarzami krótsze niż 45 minut. Bo jak już się rozmawia, warto sobie powiedzieć coś istotnego, a nie załatwić sprawę w kwadrans i iść dalej. Wreszcie, wybitny artysta, który, sięgając w „The Dead Don’t Die” po konwencję filmu o zombie, tworzy spektakularną panoramę współczesnego społeczeństwa. A jednocześnie pozwala sobie na nieustanne mruganie okiem do widza.
Amerykańskie zombie
Znak przy drodze: „Centerville. 738 mieszkańców. Naprawdę miłe miejsce”. Miasteczko, w którym od 50 lat nic nikogo nie zdziwiło. Gdzie jak zginie kura, z góry wiadomo, kto mógł się dopuścić kradzieży. To jedno z cięższych przestępstw w tej okolicy, dopóki w miejscowej knajpie w kałuży krwi policja nie znajdzie rozszarpanych ciał dwóch kelnerek. I, jak zauważy policjant, rozbitego dzbanka z kawą. Zaczyna się apokalipsa. „Ostatnio świat zrobił się dziwny” – mówi stary gliniarz. Jim Jarmusch właśnie o tej dziwności opowiada. – Istotnym dla mnie twórcą był George Romero. Zmienił nasze podejście do filmowych monstrów. Godzilla była siłą obcą atakującą ludzi. Zombie zaś rodzą się w sercu upadającej struktury społecznej. Są jednocześnie potworami i ofiarami cywilizacji – komentował Jarmusch, a mnie przypomina się ojciec chrzestny filmów o żywych trupach, starszy mężczyzna z olbrzymimi uszami i okularami większymi od twarzy, który tłumaczy mi: – Horrory idealnie nadają się do opisu zatrważającej współczesności. W każdym czasie. W 1968 r. zrobiłem „Noc żywych trupów” w akcie sprzeciwu wobec polityki USA. Cztery dekady później w „Survival of the Dead” wyraziłem moje przerażenie interwencjami Stanów w Iraku i Afganistanie, myślałem o wydarzeniach z północnej Irlandii i byłej Jugosławii. O problemach w Stanach: wybrykach rasistowskich, rosnącym antysemityzmie. Jarmusch poszedł jego drogą. W uniwersum Centerville odnajduje amerykańskie typy. Jest tu stary republikanin w stylizowanej na bejsbolówkę MAGA czapce „Make America White Again” – facet z poczuciem, że jego farma jest bastionem konserwatywnych, białych Stanów, w których nie kwestionuje się dostępu obywateli do broni. Są hipsterzy, skoncentrowani na stylu, bez większej świadomości czerpiący z mody na retro. Jest dobry czarnoskóry mężczyzna w dojrzałym wieku pragnący tylko w spokoju prowadzić swój sklep z narzędziami. I młody chłopak, który ugrzązł na prowincjonalnej stacji benzynowej, choć jego serce bije w rytmie kultury. Wreszcie – świat zewnętrzny przenikający do mikroświata miasteczka. Jak pseudoautorytety z radia pewnym siebie głosem kwestionujące ostrzeżenia naukowców przed zmianami klimatycznymi. A zombie?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.