Polacy żądają tego, do czego namówił ich były liberał, premier Tusk – darmowych obiadów
Nie mamy innych żądań. Chcemy tylko więcej pieniędzy – tak w wywiadzie dla jednej z gazet szczerze streścił powody strajku przewodniczący „Solidarności" pracowników Poczty Polskiej. Powiedział, co myślał. Przedstawiciele różnych innych grup, którym wcześniej udało się wyszarpnąć trochę grosza, przynajmniej starali się zamarkować postulatami podnoszenia jakości, obniżania bądź podwyższania czegoś tam, o co im tak naprawdę chodzi. Pocztowcy zaś walą prosto z mostu – nie chodzi nam o podwyższanie bądź obniżanie czegoś tam, tylko o kasę.
Każdy chciałby większej kasy, ja też. Zostawmy na boku wyliczenia nawet coraz bardziej ostatnio socjalizującego (a raczej stiglitzującego) prof. Grzegorza Kołodki, który w swojej najnowszej książce „Wędrujący świat" wykazał, że polscy pracownicy z wielu sektorów tak naprawdę (po uwzględnieniu kursów walutowych i tzw. parytetu siły nabywczej) zarabiają już tyle samo (a nawet więcej) co ich amerykańscy odpowiednicy. Tak, proszę państwa, to prawda, amerykańscy murarze, malarze, glazurnicy, hydraulicy są często wręcz biedniejsi niż robiący to samo u siebie Polacy! Jestem, przyznaję ze wstydem, trochę neoliberałem. Gdzież mi tam jednak z moim minineoliberalizmem do profesorów Balcerowicza, Wilczyńskiego, nie mówiąc o Winieckim. Nie jestem też, jak typowy kołodkoneoliberał, krwiopijcą prawie rodem z piekła, a przynajmniej z dzieł Marksa i Engelsa (u nich obecny kołodkowy neoliberał nazywał się kapitalistą bądź imperialistą). Głoszę na dodatek jakże niekołodkoneoliberalne tezy, że wszyscy ludzie – i listonosze, i urzędniczki bankowe, i hydraulicy – powinni dużo, coraz więcej zarabiać.
Więcej pieniędzy tak, ale jednak (jak do znudzenia w okresach swojej świetności głosił Balcerowicz) za lepszą, bardziej wydajną pracę. Owszem, to samo wmawiano nam jeszcze za Gierka. Ale nawet wówczas, gdy na głowie postawiono większość ekonomicznych reguł, pozostawiono resztki ekonomicznego abecadła. Mój nieżyjący już ekonomiczny guru, amerykański profesor noblista Milton Friedman, gdy głosił, że w ekonomii nie ma nic za darmo, określał to obrazowo – nie ma darmowych obiadów. Coś za coś, większe pieniądze za większą efektywność itd. Na marginesie – mój żyjący guru, ale sprzed lat, wtedy jeszcze nie premier Donald Tusk, w kampanii wyborczej i na początku swoich rządów przekonał ludzi, że jednak są darmowe obiady.
Nic dziwnego, że u nas żądamy teraz tylko owych friedmanowskich darmowych obiadów. Nawet ekonomiczny analfabeta Gierek, słysząc to, w grobie się pewnie przewraca. A co dopiero profesor stiglitzonomii Kołodko, szalejący po kraju z promocją swojej nowej książki (która ma mu ponoć przynieść co najmniej Nagrodę Nobla z ekonomii). Bo ten to wiedzę ekonomiczną ma naprawdę ogromną, jak żaden inny polski ekonomista, i wie, że bez pracy nie ma kołaczy. Więc i ja trochę sobie pożądam. Od strajkujących i żądających pocztowców – dostarczania listów w terminie. Od lekarzy (żądających, rzecz jasna) – więcej zaangażowania, więcej pracy nad podnoszeniem własnych, nazbyt często miernych kwalifikacji i więcej przyzwoitości wreszcie. Od celników (żądających, oczywiście) – więcej uczciwości. Od pracowników skarbówki (jakżeby – żądających) – więcej życzliwości, a także fachowej wiedzy. Od kolejarzy (żądających i sposobiących się do strajków) – tego, by przyjęli standardy pracy choćby takie, jakie mają ich koledzy zza zachodniej granicy. Od nauczycieli (żądających, mam takie wrażenie, jeszcze ze trzech miesięcy płatnych wakacji i emerytury już po trzydziestce) – więcej rozsądku. Wystarczy. Nie mam już innych żądań.
Każdy chciałby większej kasy, ja też. Zostawmy na boku wyliczenia nawet coraz bardziej ostatnio socjalizującego (a raczej stiglitzującego) prof. Grzegorza Kołodki, który w swojej najnowszej książce „Wędrujący świat" wykazał, że polscy pracownicy z wielu sektorów tak naprawdę (po uwzględnieniu kursów walutowych i tzw. parytetu siły nabywczej) zarabiają już tyle samo (a nawet więcej) co ich amerykańscy odpowiednicy. Tak, proszę państwa, to prawda, amerykańscy murarze, malarze, glazurnicy, hydraulicy są często wręcz biedniejsi niż robiący to samo u siebie Polacy! Jestem, przyznaję ze wstydem, trochę neoliberałem. Gdzież mi tam jednak z moim minineoliberalizmem do profesorów Balcerowicza, Wilczyńskiego, nie mówiąc o Winieckim. Nie jestem też, jak typowy kołodkoneoliberał, krwiopijcą prawie rodem z piekła, a przynajmniej z dzieł Marksa i Engelsa (u nich obecny kołodkowy neoliberał nazywał się kapitalistą bądź imperialistą). Głoszę na dodatek jakże niekołodkoneoliberalne tezy, że wszyscy ludzie – i listonosze, i urzędniczki bankowe, i hydraulicy – powinni dużo, coraz więcej zarabiać.
Więcej pieniędzy tak, ale jednak (jak do znudzenia w okresach swojej świetności głosił Balcerowicz) za lepszą, bardziej wydajną pracę. Owszem, to samo wmawiano nam jeszcze za Gierka. Ale nawet wówczas, gdy na głowie postawiono większość ekonomicznych reguł, pozostawiono resztki ekonomicznego abecadła. Mój nieżyjący już ekonomiczny guru, amerykański profesor noblista Milton Friedman, gdy głosił, że w ekonomii nie ma nic za darmo, określał to obrazowo – nie ma darmowych obiadów. Coś za coś, większe pieniądze za większą efektywność itd. Na marginesie – mój żyjący guru, ale sprzed lat, wtedy jeszcze nie premier Donald Tusk, w kampanii wyborczej i na początku swoich rządów przekonał ludzi, że jednak są darmowe obiady.
Nic dziwnego, że u nas żądamy teraz tylko owych friedmanowskich darmowych obiadów. Nawet ekonomiczny analfabeta Gierek, słysząc to, w grobie się pewnie przewraca. A co dopiero profesor stiglitzonomii Kołodko, szalejący po kraju z promocją swojej nowej książki (która ma mu ponoć przynieść co najmniej Nagrodę Nobla z ekonomii). Bo ten to wiedzę ekonomiczną ma naprawdę ogromną, jak żaden inny polski ekonomista, i wie, że bez pracy nie ma kołaczy. Więc i ja trochę sobie pożądam. Od strajkujących i żądających pocztowców – dostarczania listów w terminie. Od lekarzy (żądających, rzecz jasna) – więcej zaangażowania, więcej pracy nad podnoszeniem własnych, nazbyt często miernych kwalifikacji i więcej przyzwoitości wreszcie. Od celników (żądających, oczywiście) – więcej uczciwości. Od pracowników skarbówki (jakżeby – żądających) – więcej życzliwości, a także fachowej wiedzy. Od kolejarzy (żądających i sposobiących się do strajków) – tego, by przyjęli standardy pracy choćby takie, jakie mają ich koledzy zza zachodniej granicy. Od nauczycieli (żądających, mam takie wrażenie, jeszcze ze trzech miesięcy płatnych wakacji i emerytury już po trzydziestce) – więcej rozsądku. Wystarczy. Nie mam już innych żądań.
Więcej możesz przeczytać w 24/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.