Polska muzyka pop nigdy nie miała się tak dobrze i dawno nie miała tak złej prasy. Ktoś się musi mylić - słuchacze albo krytycy
Lepiej już było - wzdychają weterani polskiego popu, którzy rozpoczynali kariery tuż po 1989 r. Ze swojego punktu widzenia mają wiele racji. Dziś jak bajka brzmi wspomnienie faktu, że pierwszy album Wilków (1992) według ostrożnych szacunków sprzedał się w milionie egzemplarzy. Teraz w Polsce złotą płytą zostaje krążek, który osiągnie sprzedaż rzędu nędznych 15 tys. kopii. Szalone wczesne lata 90. to także fenomen popularności Emigrantów (wszyscy nucili "Na falochronie" i "Prosto do słońca"), druga i trzecia młodość Lady Pank ("Tacy sami" z 1990 r. i nagrany kilka lat później w zmienionym składzie album "NANA"). A przede wszystkim to czasy De Mono, seryjnie zdobywającego szczyty list przebojów. Uwolniony spod gorsetu państwowych wytwórni rynek muzyczny kwitł. Niejeden późniejszy rekin biznesu zaczynał zarabiać swój pierwszy milion, handlując kasetami magnetofonowymi na łóżkach polowych. A potem było jeszcze weselej - Robert Gawliński mógł być kandydatem na polskiego Jima Morrisona, bo zainwestował w czarne skórzane spodnie, IRA stała się polskim Aerosmith, a T.Love nadwiślańskim R.E.M. Robert Chojnacki rzucił wyzwanie KennyŐemu G. i wygrał walkowerem, sprzedając 800 tys. egzemplarzy pierwszej płyty. Prawdziwą histerię wśród nastolatków płci obojga wywołał debiut zespołu Hey. I nawet wielki świat docenił potęgę naszej muzyki, kiedy Edyta Górniak na Festiwalu Eurowizji w Dublinie (1994) wyśpiewała drugie miejsce wyznaniem, że nie była Ewą.
Bohaterowie są zagubieni
Bo to, co nas podnieca, to się nazywa kasa - śpiewała niegdyś Maryla Rodowicz, która z nieustannych powrotów uczyniła sposób na wieczną karierę. W ostatnich latach okazję do ponownego skoku na kasę zwietrzyli gwiazdorzy lat 70. (jak Krzysztof Krawczyk) i 80. (Kombi, Papa Dance). To ośmieliło kolejnych zapomnianych bohaterów. W ostatnich tygodniach szturm na kieszenie słuchaczy przypuścili reaktywowani Emigranci (płyta "... i inne utwory") i Robert Chojnacki (album "Saxophonic"). Pierwsi tak nie wierzyli w przebojowy potencjał swoich nowych kompozycji, że jeszcze raz nagrali przebój z 1990 r. "Na falochronie". Robert Chojnacki pojednał się nie tylko ze współautorem dawnego sukcesu Andrzejem Piasecznym, ale poprosił o pomoc Pawła Kukiza i Krzysztofa Kiljańskiego. Nie pomogło. Płyta jest nudna, a teksty Piaska równie niezrozumiałe jak w jego ostatnich solowych popisach.
Wcześniej, na wiosnę, ukazała się pierwsza od pięciu lat płyta De Mono. Albumem "Siedem dni" grupa zasłużyła na miano Andrzeja Gołoty polskiej muzyki pop. Tak jak polski pięściarz wciąż wraca do gry i za każdym razem zbiera coraz większe baty. Zbiór kompletnie nijakich piosenek nie zainteresował nabywców. Pałętający się z rzadka po radiowych playlistach utwór "Patrzę w ciebie" to już chyba tylko efekt zabiegów marketingowych i dowód sentymentu szefów muzycznych stacji. De Mono nie wylansowało prawdziwego hitu od dobrych 10 lat.
Historia lubi powtarzać się jako farsa. Powroty byłych liderów muzycznego rynku nie powiodły się, bo zmienili się słuchacze, oczekiwania i sam rynek. Tymczasem dawni bohaterowie zastygli jak woskowe figury i zmieniać się nie zamierzają. Edmund Stasiak z Emigrantów komponuje kawałki, które pasowałyby do Lady Pank z roku 1990, Robert Chojnacki próbuje powtórki z "Niecierpliwych", a De Mono po klęsce albumu "Siedem dni" wydało muzyczne DVD z dawnymi hitami w nowych aranżacjach. Również ten akt muzycznego autokanibalizmu przyniósł wątpliwe efekty. Prawda jest smutna - nikt nie tęskni już za dawnymi sławami, których minione triumfy były głównie wynikiem braku konkurencji. Nie pomoże im odgrzewanie kotletów drugiej świeżości, publiczność ma już nowych ulubieńców. Nieudane comebacki to nie wyraz słabości, ale normalności i siły polskiego rynku muzycznego. Tyle że tę siłę trudno zauważyć, czytając kulturalne rubryki w prasie, gdzie nowy polski pop robi za chłopca do bicia.
Unurzani w bakłażanie
Lista wrogów publicznych jest długa i różnorodna. Są na niej zwycięzcy "Idoli" i "Szans na sukces", których największą winą jest zdobycie przepustki na scenę dzięki SMS--owym głosowaniom słuchaczy, a nie egzaminom na Akademię Muzyczną. Są wykonawcy spoza kręgu największych wytwórni i warszawskiego establishmentu (Ich Troje, Stachursky, Łzy, ostatnio Sumptuastic), którzy nigdy nie kryli, że interesują ich opinie słuchaczy, a nie recenzentów. Są też najnowsze gwiazdki rodzimego show-biznesu - Gosia Andrzejewicz, Kasia Cerekwicka czy grupa Button Hackers - traktowane podejrzliwie, bo sławę przyniosły im konkursowe występy na licznych w tym roku festiwalach w Sopocie. A jak wiadomo, śpiewanie w Sopocie to obciach, dno i padlina. Jedna z ogólnopolskich gazet wyżywała się ostatnio, zarzucając Ewie Sonnet posiadanie pokaźnego biustu - rzeczywiście, panie obdarzone takim defektem powinny być automatycznie eliminowane z show-biznesu.
Hipokryzja krytyków nie zna granic. Kiedy Gosia Andrzejewicz śpiewa "odnalazłam siebie w tobie, nie potrafię cię zapomnieć", to niby jest esencja kiczu. Ale kiedy Beata Kozidrak wyznaje "nie widzę w sobie pozytywnych wad", mamy już ponoć do czynienia z inteligentną muzyką środka. Wolno Robertowi Gawlińskiemu śpiewać "ich domy rozpadły się i straciły sens", ale Ewie Sonnet nie wolno zrymować "oddam ciało, oddam nawet duszę, przecież kogoś kochać muszę". Bo Robert Gawliński jest roc-kmanem, a Ewa Sonnet ma tylko biust. Za to kiedy chwalony na salonach muzycznych Andrzej Smolik nagra piosenkę ze słowami "unurzani w bakłażanie, w cytrynowej pianie", to już jest produkcja na "przyzwoitym europejskim poziomie". Słuchacze i krytycy żyją najwyraźniej w dwóch różnych Polskach. Dla pierwszych nastał czas wolnego wyboru. Dla drugich - czas pogardy.
Jesteśmy wolni, możemy iść
Na wolnym rynku złotówka wydana na album Virgin czy Kasi Cerekwickiej ma dokładnie taką samą siłę nabywczą, jak złotówka zainwestowana w Annę Marię Jopek czy Smolika. Ta prawda to źródło niekończącej się frustracji dla wszystkich, którzy mylnie uważają, że rolą muzyki popularnej jest wymierzanie sprawiedliwości widzialnemu światu. Tymczasem pop od zawsze miał tylko bawić ludzi. Z tego punktu widzenia na polskim rynku muzycznym po raz pierwszy w historii jest wreszcie normalnie. Walnie przyczyniła się do tego rewolucja technologiczna (Internet, dzwonki do komórek, przenośne odtwarzacze mp3) i medialna (większy wybór komercyjnych stacji radiowych, radia internetowe, programy typu "Idol", SMS-owe konkursy popularności). Ludzie głosują własnymi pieniędzmi na tych wykonawców, których lubią. Ta rewolucja wywróciła do góry nogami hierarchie z mozołem budowane przez polski establishment muzyczny przez ostatnie 15 lat. Do tej pory klient polskiego sklepu muzycznego nigdy nie szedł na zakupy z tak wielkim komfortem. Czekają na niego nie tylko jednoczesne ze światowymi premiery zagranicznych gwiazd, ale i olbrzymie spektrum polskiej muzyki - od hip-hopu po death metal, od elektro po jazz. I czeka pop o różnych obliczach - tym ambitniejszym, i tym bardziej "chodnikowym". Czeka królestwo wolnego wyboru. Nie ma co lamentować nad tym, że na listach sprzedaży królują Piotr Rubik albo Gosia Andrzejewicz. Po pierwsze, każdy może swoją złotówkę zainwestować inaczej - jego święte prawo. Po drugie, dopiero czas pokaże, co z piany list przebojów minie bezpowrotnie, a co po latach zyska miano evergreenu. A zrozpaczonych idoli wczesnej III RP, których powroty okazały się katastrofami, niech pocieszy fakt, że za jakieś dziesięć lat znów poniesie ich w górę fala nostalgii. Ta sama, która sprawiła, że uważane kiedyś za symbol skrajnego obciachu piosenki Kombi dziś zyskały miano klasyki polskiego popu.
Bohaterowie są zagubieni
Bo to, co nas podnieca, to się nazywa kasa - śpiewała niegdyś Maryla Rodowicz, która z nieustannych powrotów uczyniła sposób na wieczną karierę. W ostatnich latach okazję do ponownego skoku na kasę zwietrzyli gwiazdorzy lat 70. (jak Krzysztof Krawczyk) i 80. (Kombi, Papa Dance). To ośmieliło kolejnych zapomnianych bohaterów. W ostatnich tygodniach szturm na kieszenie słuchaczy przypuścili reaktywowani Emigranci (płyta "... i inne utwory") i Robert Chojnacki (album "Saxophonic"). Pierwsi tak nie wierzyli w przebojowy potencjał swoich nowych kompozycji, że jeszcze raz nagrali przebój z 1990 r. "Na falochronie". Robert Chojnacki pojednał się nie tylko ze współautorem dawnego sukcesu Andrzejem Piasecznym, ale poprosił o pomoc Pawła Kukiza i Krzysztofa Kiljańskiego. Nie pomogło. Płyta jest nudna, a teksty Piaska równie niezrozumiałe jak w jego ostatnich solowych popisach.
Wcześniej, na wiosnę, ukazała się pierwsza od pięciu lat płyta De Mono. Albumem "Siedem dni" grupa zasłużyła na miano Andrzeja Gołoty polskiej muzyki pop. Tak jak polski pięściarz wciąż wraca do gry i za każdym razem zbiera coraz większe baty. Zbiór kompletnie nijakich piosenek nie zainteresował nabywców. Pałętający się z rzadka po radiowych playlistach utwór "Patrzę w ciebie" to już chyba tylko efekt zabiegów marketingowych i dowód sentymentu szefów muzycznych stacji. De Mono nie wylansowało prawdziwego hitu od dobrych 10 lat.
Historia lubi powtarzać się jako farsa. Powroty byłych liderów muzycznego rynku nie powiodły się, bo zmienili się słuchacze, oczekiwania i sam rynek. Tymczasem dawni bohaterowie zastygli jak woskowe figury i zmieniać się nie zamierzają. Edmund Stasiak z Emigrantów komponuje kawałki, które pasowałyby do Lady Pank z roku 1990, Robert Chojnacki próbuje powtórki z "Niecierpliwych", a De Mono po klęsce albumu "Siedem dni" wydało muzyczne DVD z dawnymi hitami w nowych aranżacjach. Również ten akt muzycznego autokanibalizmu przyniósł wątpliwe efekty. Prawda jest smutna - nikt nie tęskni już za dawnymi sławami, których minione triumfy były głównie wynikiem braku konkurencji. Nie pomoże im odgrzewanie kotletów drugiej świeżości, publiczność ma już nowych ulubieńców. Nieudane comebacki to nie wyraz słabości, ale normalności i siły polskiego rynku muzycznego. Tyle że tę siłę trudno zauważyć, czytając kulturalne rubryki w prasie, gdzie nowy polski pop robi za chłopca do bicia.
Unurzani w bakłażanie
Lista wrogów publicznych jest długa i różnorodna. Są na niej zwycięzcy "Idoli" i "Szans na sukces", których największą winą jest zdobycie przepustki na scenę dzięki SMS--owym głosowaniom słuchaczy, a nie egzaminom na Akademię Muzyczną. Są wykonawcy spoza kręgu największych wytwórni i warszawskiego establishmentu (Ich Troje, Stachursky, Łzy, ostatnio Sumptuastic), którzy nigdy nie kryli, że interesują ich opinie słuchaczy, a nie recenzentów. Są też najnowsze gwiazdki rodzimego show-biznesu - Gosia Andrzejewicz, Kasia Cerekwicka czy grupa Button Hackers - traktowane podejrzliwie, bo sławę przyniosły im konkursowe występy na licznych w tym roku festiwalach w Sopocie. A jak wiadomo, śpiewanie w Sopocie to obciach, dno i padlina. Jedna z ogólnopolskich gazet wyżywała się ostatnio, zarzucając Ewie Sonnet posiadanie pokaźnego biustu - rzeczywiście, panie obdarzone takim defektem powinny być automatycznie eliminowane z show-biznesu.
Hipokryzja krytyków nie zna granic. Kiedy Gosia Andrzejewicz śpiewa "odnalazłam siebie w tobie, nie potrafię cię zapomnieć", to niby jest esencja kiczu. Ale kiedy Beata Kozidrak wyznaje "nie widzę w sobie pozytywnych wad", mamy już ponoć do czynienia z inteligentną muzyką środka. Wolno Robertowi Gawlińskiemu śpiewać "ich domy rozpadły się i straciły sens", ale Ewie Sonnet nie wolno zrymować "oddam ciało, oddam nawet duszę, przecież kogoś kochać muszę". Bo Robert Gawliński jest roc-kmanem, a Ewa Sonnet ma tylko biust. Za to kiedy chwalony na salonach muzycznych Andrzej Smolik nagra piosenkę ze słowami "unurzani w bakłażanie, w cytrynowej pianie", to już jest produkcja na "przyzwoitym europejskim poziomie". Słuchacze i krytycy żyją najwyraźniej w dwóch różnych Polskach. Dla pierwszych nastał czas wolnego wyboru. Dla drugich - czas pogardy.
Jesteśmy wolni, możemy iść
Na wolnym rynku złotówka wydana na album Virgin czy Kasi Cerekwickiej ma dokładnie taką samą siłę nabywczą, jak złotówka zainwestowana w Annę Marię Jopek czy Smolika. Ta prawda to źródło niekończącej się frustracji dla wszystkich, którzy mylnie uważają, że rolą muzyki popularnej jest wymierzanie sprawiedliwości widzialnemu światu. Tymczasem pop od zawsze miał tylko bawić ludzi. Z tego punktu widzenia na polskim rynku muzycznym po raz pierwszy w historii jest wreszcie normalnie. Walnie przyczyniła się do tego rewolucja technologiczna (Internet, dzwonki do komórek, przenośne odtwarzacze mp3) i medialna (większy wybór komercyjnych stacji radiowych, radia internetowe, programy typu "Idol", SMS-owe konkursy popularności). Ludzie głosują własnymi pieniędzmi na tych wykonawców, których lubią. Ta rewolucja wywróciła do góry nogami hierarchie z mozołem budowane przez polski establishment muzyczny przez ostatnie 15 lat. Do tej pory klient polskiego sklepu muzycznego nigdy nie szedł na zakupy z tak wielkim komfortem. Czekają na niego nie tylko jednoczesne ze światowymi premiery zagranicznych gwiazd, ale i olbrzymie spektrum polskiej muzyki - od hip-hopu po death metal, od elektro po jazz. I czeka pop o różnych obliczach - tym ambitniejszym, i tym bardziej "chodnikowym". Czeka królestwo wolnego wyboru. Nie ma co lamentować nad tym, że na listach sprzedaży królują Piotr Rubik albo Gosia Andrzejewicz. Po pierwsze, każdy może swoją złotówkę zainwestować inaczej - jego święte prawo. Po drugie, dopiero czas pokaże, co z piany list przebojów minie bezpowrotnie, a co po latach zyska miano evergreenu. A zrozpaczonych idoli wczesnej III RP, których powroty okazały się katastrofami, niech pocieszy fakt, że za jakieś dziesięć lat znów poniesie ich w górę fala nostalgii. Ta sama, która sprawiła, że uważane kiedyś za symbol skrajnego obciachu piosenki Kombi dziś zyskały miano klasyki polskiego popu.
Więcej możesz przeczytać w 47/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.