Michel Houellebecq mimowolnie stał się grabarzem polskiej literatury
Odwieczny dylemat zakochanych "iść do kina czy na film?" nie ma dziś większego sensu, bo i tak wszystkie filmy są o miłości. Im mniej romantyczna wydaje się nasza epoka, tym więcej ludzi chce kochać, a przynajmniej maślanymi oczami wpatrywać się w wielki ekran. Komercyjny sukces "Titanica" byłby niemożliwy, gdyby James Cameron nie oparł fabuły na związku młodej arystokratki z ubogim utracjuszem. To samo dotyczy setki innych pozycji ze światowego box officeŐu, łącznie z filmami wojennymi, historycznymi czy biograficznymi. Doszło do tego, że nawet ekranizacje powieści o tajemnicy wszechświata, takie jak "Solaris" Stanisława Lema, ogląda się jak ckliwe romanse. Jeśli tendencja się utrzyma, musimy się przygotować na kinową wersję "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego, poświęconą życiu uczuciowemu Gospodarza. W końcu Wernyhora też była kobietą.
Szlakiem wydeptanym przez hollywoodzkich reżyserów podążył ostatnio Oskar Roehler, przekładając na język filmu "Cząstki elementarne" Michela Houellebecqa. We Francji wydana w 1998 r. powieść stała się prawdziwym bestsellerem, wywołując skandal w środowiskach lewicowej inteligencji. Jej autorowi zarzucano przede wszystkim wściekły atak na "pokolenie Ő68", którego przedstawiciele decydują o obliczu francuskiej kultury. Nie bez przyczyny, bo ukazane przez Houellebecqa filary anarchistycznej mitologii - posiadłość niby-religijnego guru, wioska naturystów czy ośrodki seksu grupowego dla par - przypominają raczej dantejskie kręgi piekielne niż akademie "rozwoju osobowości". Ludzie żyją w nich w izolacji od rzeczywistego świata, oddając się seksualnym uniesieniom pozwalającym choć przez chwilę odczuć iluzję szczęścia.
Zrobić melodramat z powieści demaskującej duchową pustkę cywilizacji Zachodu to duża sztuka. Roehler dokonał jej, splatając z sobą historie miłosne z udziałem dwóch braci: seksoholika Bruna i biologa molekularnego Michela. W wypadku "Cząstek elementarnych" to przesunięcie akcentów ma jednak sens, bo gdyby reżyser zdecydował się wiernie odwzorować książkową fabułę, premiera filmu skończyłaby się pewnie zbiorowym samobójstwem widzów. - Ludzie powinni wyjść z obrym samopoczuciem, zdolni z uśmiechem zmierzyć się z losem - powiedział Roehler w jednym z wywiadów i trudno nie przyznać mu racji.
Również w Polsce proza Houellebecqa ma zagorzałych zwolenników i naśladowców. Cezary Michalski sprawia wręcz wrażenie, jakby przeczytał w życiu tylko trzy książki. Wszystkie autorstwa francuskiego skandalisty. W każdej jego publicznej wypowiedzi pojawia się odwołanie do diagnozy społecznej postawionej przez mistrza znad Sekwany. Z kolei Rafał Ziemkiewicz, autor wydanej w ubiegłym roku powieści "Ciało obce", jest już drugim po Andrzeju Horubale pisarzem średniego pokolenia, który stara się powtórzyć rynkowy sukces Houellebecqa, nasycając swoją prozę synonimami męskiego członka. Postęp jest wyraźny. Jeśli w "Farciarzu" Horubały pojawiały się eufemizmy typu "wacek" czy "sisior", to Ziemkiewicz swobodnie operuje słowem "kutas". Szkoda tylko, że obaj autorzy zaczerpnęli od słynnego Francuza jedynie strzępy erotycznego języka, pomijając filozoficzny wymiar jego książek.
Cóż, wygląda na to, że Houellebecq mimowolnie stał się grabarzem polskiej literatury. W telewizji publicznej powieść Ziemkiewicza polecana jest nawet gospodyniom domowym jako lektura na weekend. Oto jej fragment: "W jednej chwili mi ta fotka stanęła przed oczami i zachciało mi się rzygać, tak rzygać, żeby wyrzucić z siebie ustami wątrobę i serce, wszystkie flaki, z całym gównem, jakie je wypełnia. Ale jakoś się nie wyrzygałemÉ". Przyznają państwo, że podobne zdania czytane w rzerwie między gotowaniem zupy a smażeniem kotleta mogą wywołać kulinarną katastrofę.
Niewątpliwie Roehler lepiej niż nasi pisarze poradził sobie z adaptacją prozy Houellebecqa. Nie zadowolił się zawartą w niej ideologią i postawił na miłość. Zagubieni w "nierzeczywistym mieście" współczesnej cywilizacji, opartej na ideałach indywidualizmu, przygodności, konsumpcji, zysku i nieograniczonej przyjemności, często poprzestajemy na formułowaniu ogólnej diagnozy o naszym zezwierzęceniu. Ale współczesny człowiek tego nie potrzebuje, bo - tak samo jak jego przodkowie - pragnie śpiewać z radości albo ryczeć jak bóbr. A przynajmniej wyobrazić sobie, że jest do tego zdolny.
Szlakiem wydeptanym przez hollywoodzkich reżyserów podążył ostatnio Oskar Roehler, przekładając na język filmu "Cząstki elementarne" Michela Houellebecqa. We Francji wydana w 1998 r. powieść stała się prawdziwym bestsellerem, wywołując skandal w środowiskach lewicowej inteligencji. Jej autorowi zarzucano przede wszystkim wściekły atak na "pokolenie Ő68", którego przedstawiciele decydują o obliczu francuskiej kultury. Nie bez przyczyny, bo ukazane przez Houellebecqa filary anarchistycznej mitologii - posiadłość niby-religijnego guru, wioska naturystów czy ośrodki seksu grupowego dla par - przypominają raczej dantejskie kręgi piekielne niż akademie "rozwoju osobowości". Ludzie żyją w nich w izolacji od rzeczywistego świata, oddając się seksualnym uniesieniom pozwalającym choć przez chwilę odczuć iluzję szczęścia.
Zrobić melodramat z powieści demaskującej duchową pustkę cywilizacji Zachodu to duża sztuka. Roehler dokonał jej, splatając z sobą historie miłosne z udziałem dwóch braci: seksoholika Bruna i biologa molekularnego Michela. W wypadku "Cząstek elementarnych" to przesunięcie akcentów ma jednak sens, bo gdyby reżyser zdecydował się wiernie odwzorować książkową fabułę, premiera filmu skończyłaby się pewnie zbiorowym samobójstwem widzów. - Ludzie powinni wyjść z obrym samopoczuciem, zdolni z uśmiechem zmierzyć się z losem - powiedział Roehler w jednym z wywiadów i trudno nie przyznać mu racji.
Również w Polsce proza Houellebecqa ma zagorzałych zwolenników i naśladowców. Cezary Michalski sprawia wręcz wrażenie, jakby przeczytał w życiu tylko trzy książki. Wszystkie autorstwa francuskiego skandalisty. W każdej jego publicznej wypowiedzi pojawia się odwołanie do diagnozy społecznej postawionej przez mistrza znad Sekwany. Z kolei Rafał Ziemkiewicz, autor wydanej w ubiegłym roku powieści "Ciało obce", jest już drugim po Andrzeju Horubale pisarzem średniego pokolenia, który stara się powtórzyć rynkowy sukces Houellebecqa, nasycając swoją prozę synonimami męskiego członka. Postęp jest wyraźny. Jeśli w "Farciarzu" Horubały pojawiały się eufemizmy typu "wacek" czy "sisior", to Ziemkiewicz swobodnie operuje słowem "kutas". Szkoda tylko, że obaj autorzy zaczerpnęli od słynnego Francuza jedynie strzępy erotycznego języka, pomijając filozoficzny wymiar jego książek.
Cóż, wygląda na to, że Houellebecq mimowolnie stał się grabarzem polskiej literatury. W telewizji publicznej powieść Ziemkiewicza polecana jest nawet gospodyniom domowym jako lektura na weekend. Oto jej fragment: "W jednej chwili mi ta fotka stanęła przed oczami i zachciało mi się rzygać, tak rzygać, żeby wyrzucić z siebie ustami wątrobę i serce, wszystkie flaki, z całym gównem, jakie je wypełnia. Ale jakoś się nie wyrzygałemÉ". Przyznają państwo, że podobne zdania czytane w rzerwie między gotowaniem zupy a smażeniem kotleta mogą wywołać kulinarną katastrofę.
Niewątpliwie Roehler lepiej niż nasi pisarze poradził sobie z adaptacją prozy Houellebecqa. Nie zadowolił się zawartą w niej ideologią i postawił na miłość. Zagubieni w "nierzeczywistym mieście" współczesnej cywilizacji, opartej na ideałach indywidualizmu, przygodności, konsumpcji, zysku i nieograniczonej przyjemności, często poprzestajemy na formułowaniu ogólnej diagnozy o naszym zezwierzęceniu. Ale współczesny człowiek tego nie potrzebuje, bo - tak samo jak jego przodkowie - pragnie śpiewać z radości albo ryczeć jak bóbr. A przynajmniej wyobrazić sobie, że jest do tego zdolny.
Więcej możesz przeczytać w 47/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.