Czy Polska straci na tym, że Kaczyński rządzi na górze, a Tusk na dole?
Prawdziwym zwycięzcą ostatnich wyborów nie jest ani Prawo i Sprawiedliwość, ani Platforma Obywatelska. Nie jest nim też Polskie Stronnictwo Ludowe ani lewica, chociaż uzyskały wynik powyżej oczekiwań. Naprawdę zwyciężyli wyborcy. Choć przed wyborami sondaże głosiły, że do wyborów stawi się 70 proc. elektoratu, nikt w to nie wierzył. Od lat mieliśmy do czynienia z tendencją spadkową, a wybory municypalne, choć w istocie mające największy wpływ na życie przeciętnego obywatela, cieszyły się najmniejszym zainteresowaniem. Dotychczas wyobraźnię elektoratu najbardziej rozpalały, z natury rzeczy silnie spersonalizowane, wybory głowy państwa, w dalszej kolejności wybory parlamentarne, a na szarym końcu elekcja burmistrzów, prezydentów, wójtów i radnych. Frekwencja sięgająca prawie 50 proc. uprawnionych nie jest jeszcze powodem do odtrąbienia triumfu społeczeństwa obywatelskiego, ale jest sukcesem.
Trzeba było 17 lat wolnych wyborów w Polsce, by nasza nastoletnia demokracja zaczęła dojrzewać. I pamiętajmy, że nastolatki w okresie dojrzewania zwykle dostają małpiego rozumu. Te same przygody zdarzały się nie tylko państwom naszego regionu. Nastoletnie demokracje we Francji czy w Niemczech oszalały w 1968 r. Bolesny proces dojrzewania przeszli ostatnio nasi bratankowie na Węgrzech. W Polsce, na szczęście, obyło się bez tego typu wydarzeń. Na szaleństwa wieku dojrzewania demokracji najlepszym remedium okazała się zwykła wyborcza kartka.
Rządy wielumniejszości
Większa niż zazwyczaj frekwencja przy urnach ma dwie zasadnicze przyczyny. Pierwsza to reforma samorządowa Jerzego Buzka. Pomysł, by w wypadku wójtów, burmistrzów i prezydentów zastosować ordynację większościową, sprawił, że w ciągu ostatnich lat w wielu miejscowościach doszło do wyłonienia przywódców odpowiedzialnych przede wszystkim przed wyborcami. Nie ma się co łudzić, to właśnie te wybory sprawiły, że ludzie liczniej stawili się przy urnach. Wybory radnych czy członków sejmików były tylko dodatkiem do starcia w silnie spersonalizowanych wyborach rządców miast czy gmin.
Demokracja najczęściej nazywana bywa rządami większości. W Polsce (choć nie tylko) demokracja jest jednak rządami wielu mniejszości, co zawdzięczamy partyjnemu terrorowi ordynacji proporcjonalnej. Wyjątki w postaci wyborów głowy państwa oraz prezydentów, burmistrzów i wójtów jasno pokazują, że obywatele życzą sobie demokracji w podstawowym jej znaczeniu, czyli rozumianej jako rządy większości. Drugą przyczyną wyższej frekwencji mógł być krytykowany pomysł blokowania list wyborczych. Faktem jest, że blokowanie sprawiło, iż część wyborców takich ugrupowań, jak Krajowa Partia Emerytów i Rencistów czy Liga Polskich Rodzin, zasiliła swoimi głosami partie, na które zapewne nigdy by nie głosowała, czyli PiS i PO. Tyle że to właśnie blokowanie przyczyni się do stworzenia w samorządach stabilnych większości, pozwalających na sprawniejsze rządzenie.
Gubernator Dutkiewicz
Dogmatem głoszonym przez wielu publicystów, który został obalony w tych wyborach, jest teza o negatywizmie polskich wyborów. W myśl tej tezy elektorat w naszym kraju najczęściej głosuje nie za czymś, ale przeciw czemuś. Elekcja pokazała jednak, że obywatele porzucili swoje negatywistyczne podejście i promują przede wszystkim skuteczność. Nie przypadkiem rekordowe poparcie w swoich okręgach uzyskali politycy, którzy mogą się pochwalić sukcesami - Rafał Dutkiewicz, który z Wrocławia uczynił najszybciej rozwijającą się metropolię w Polsce, oraz Wojciech Szczurek, który sprawił, że Gdynia stała się miastem tętniącym życiem. Wyborcza arytmetyka jasno pokazuje, że różnice w rozwoju poszczególnych miast odbijają się w poparciu dla ich rządców. Świetnie widać to właśnie na przykładzie Trójmiasta. Mieszkańcy Gdańska, Gdyni i Sopotu ustawili wyborcze podium dokładnie tak, jak oceniany jest poziom rozwoju poszczególnych miast. Najsłabszy wynik uzyskał Paweł Adamowicz w Gdańsku. Choć wygrał w pierwszej turze, to na tle konkurentów - Wojciecha Szczurka (Gdynia) i Jacka Karnowskiego (Sopot) - wypadł najsłabiej.
Sukces Wrocławia w porównaniu z konkurującymi z nim Krakowem i Poznaniem też jest widoczny. Jacek Majchrowski i Ryszard Grobelny, rządcy Poznania i Krakowa, czyli miast, które przegrywają konkurencję z Wrocławiem, muszą stanąć w szranki w drugiej turze. Wrocławianie do wyborów prezydenta miasta podeszli niczym Amerykanie do wyborów gubernatora stanu. Docenili fakty: sprowadzenie do miasta inwestycji, które sprawiły, że Wrocław musi apelować do Polaków z Anglii, by osiedlali się nad Odrą, bo zaczyna brakować rąk do pracy. Widoczny gołym okiem rozmach inwestycyjny - nowe mosty, remonty dróg, wymiana infrastruktury trwająca przez całą kadencję, a nie tylko podczas kampanii - dał Dutkiewiczowi poparcie kojarzące się z wynikami wyborów na Białorusi. Z tą różnicą, że jest to wynik prawdziwy.
Mocny mandatzawodowca
Wybory pokazały, że również w polityce liczy się przede wszystkim profesjonalizm widoczny w długotrwałym działaniu. Sztuczki propagandowe, takie jak oddanie tuż przed wyborami słynnego już w całej Polsce peronu we Włoszczowie, dzięki staraniom polityka PiS Przemysława Gosiewskiego, zostały ocenione negatywnie. Poseł dorobił się ksywki Don Peron, zaś PiS we Włoszczowie poległo. Nie pomaga też uprawianie polityki polegającej tylko na prowadzeniu jałowych kłótni. Owszem, spór jest esencją demokracji, ale same sztuczki erystyczne nie wystarczą, by osiągnąć sukces. Silna władza prezydentów, burmistrzów i wójtów zasadza się z jednej strony na mocnym mandacie, jaki dają wybory bezpośrednie, z drugiej zaś na cenionych przez wyborców umiejętnościach menedżerskich. Nie dostrzega tego premier Kaczyński, zwalczając zaciekle pomysł wprowadzenia ordynacji większościowej w wyborach do parlamentu. Argumentuje, że w takich wyborach zbyt dużą rolę odgrywaliby ludzie mający pieniądze, a takich w PiS nie ma zbyt wielu.
Przykład USA czy Wielkiej Brytanii pokazuje, że golcy w polityce nie mają czego szukać. Wyborcy z tych krajów - często kierujący się etyką protestancką, widzącą w zamożności przychylność niebios - chętniej głosują na tych, za którymi stoi osobisty sukces finansowy. Słusznie wychodzą z założenia, że ludzie majętni są mniej podatni na korupcję (choć oczywiście nie jest to reguła). Wyborcy liczą też, że dzięki tym, którzy potrafili się dorobić, również oni się wzbogacą. Tak jak Fernando Ferrer nie miał szans z multimilionerem Michaelem Bloombergiem w starciu o fotel burmistrza Nowego Jorku, tak aparatczyk PSL, a teraz LPR Janusz Dobrosz już na starcie był przegrany w walce o fotel prezydenta Wrocławia z menedżerem Dutkiewiczem.
Istotą demokracji jest nieustanne napięcie wymuszane wyborczym kalendarzem. Lata bez wyborów samorządowych, prezydenckich czy parlamentarnych są rzadsze niż lata elekcyjne. I choć afery na partyjnych szczytach zwykle niewiele mają wspólnego z tym, co się dzieje w Polsce lokalnej, nie da się ukryć, że na wyniki wyborów samorządowych wpływają. Tak było i tym razem. PiS, choć w mniejszych miastach odniosło sukces, poległo w metropoliach na rzecz PO. I nie jest to wcale porażka mało dotkliwa. Jarosław Kaczyński słusznie zwracał uwagę na olbrzymie znaczenie elekcji municypalnej. Od czasów samorządowej reformy Jerzego Buzka (a w wielu sprawach jeszcze wcześniej) to właśnie na szczeblu samorządowym odbywa się sprawowanie bardzo istotnej władzy. Czym bowiem jest w istocie władza, jeśli nie dzieleniem pieniędzy? O ile jednak wcześniej dzieliliśmy kasę pochodzącą przede wszystkim z naszych podatków, to od czasów naszej akcesji do Unii Europejskiej mamy do podziału pieniądze pochodzące z najrozmaitszych funduszy wspólnotowych. I choć tych pieniędzy jest proporcjonalnie mniej, niż miała ich Irlandia czy Hiszpania, to jak na polskie warunki są to środki ogromne.
Sukces platformy, która w wielu miejscach będzie mogła rządzić sama, niektórzy politycy PiS kwitowali złośliwą uwagą: "Polska krajem tysiąca mostów". Czynili aluzje do tzw. układu warszawskiego. Polska tysiąca mostów potrzebuje jednak setek kilometrów dróg i obwodnic. Z tego powodu pomysły zgłaszane tuż przed wyborami samorządowymi przez polityka PiS Krzysztofa Jurgiela, by wojewodom dać prawo weta wobec decyzji samorządów w kwestii spożytkowania funduszy europejskich, są z gruntu szkodliwe. Powrót do tego typu idei po wyborach byłby jeszcze bardziej niebezpieczny. W istocie przypominałby postawę obrażonego dziecka, zabierającego zabawki z piaskownicy (PiSkownicy), kiedy coś idzie nie po jego myśli.
Rządowo-samorządowa kohabitacja wyzwala pozytywną konkurencję o względy obywateli. Podobna konkurencja na świecie nie jest wyjątkiem, ale regułą. Wystarczy przypomnieć ostatnie wybory w USA, które dały przewagę demokratom. Nikt nie załamuje rąk z tego powodu, że Bushowi będzie ciężej rządzić z Kongresem i Senatem, w którym większość mają demokraci. Również w Niemczech sytua-cji, w której w landtagach przewagę mają inne siły niż Bundestagu, nikt nie uważa za coś nienormalnego.
Pawlak z Svre
Tak naprawdę wybory rozstrzygnęły się we wsiach i w małych miastach. Pomysł PiS, by struktury partyjne odpowiadały okręgom wyborczym, okazał się strzałem w dziesiątkę. PiS udało się bowiem wprowadzić silną reprezentację na poziomie podstawowych szczebli samorządu. To w przyszłości będzie na pewno procentować. Tak naprawdę prawdziwym beneficjentem wyborów na prowincji okazało się jednak Polskie Stronnictwo Ludowe. I nie da się zaprzeczyć, że Waldemar Pawlak w polskim życiu politycznym stanowi prawdziwy fenomen. Lekceważony, a nawet pogardzany przez elity, konsekwentnie, mimo chwilowych niepowodzeń, utrzymuje się na powierzchni. Jego osobistym sukcesem w bitwie z Samoobroną o rząd dusz na prowincji jest to, że potrafił wykorzystać swoje atuty, a przede wszystkim struktury terenowe, które dają realną siłę na prowincji. Można się z wsiowości PSL naśmiewać, nie da się jednak ukryć, że jest ono na wsi jedyną siłą, która prowadzi tam skuteczną politykę. Na ile jest ona skuteczna, można się przekonać pod koniec lata, kiedy organizowane są wiejskie dożynki. Na przykład na Lubelszczyźnie regularnie pojawiają się na nich czołowi politycy stronnictwa. Zazwyczaj są to jedyni sejmowi politycy, których na żywo mają okazję oglądać mieszkańcy wsi. Można się naśmiewać z Pawlaka w mundurze Ochotniczej Straży Pożarnej, lecz jest to dokładnie ten sam manewr, jaki stosował Tadeusz Kościuszko, pozyskując chłopów dla sprawy narodowej.
Dla mieszkańców wsi szef Samoobrony Andrzej Lepper, ubrany w świetnie skrojony garnitur od Ermenegilda Zegny, zajeżdżający rządową kolumną limuzyn na pole, by sprawdzić skutki suszy, stał się w gruncie rzeczy postacią groteskową. A z Waldemara Pawlaka powinni brać przykład wszyscy partyjni liderzy. Przykład PSL pokazuje bowiem, że bez wsi i małych miast w Polsce wyborów nie da się wygrać. Skupianie się tylko na zdobywaniu metropolii bez budowania poparcia na prowincji, nie przyniesie zdecydowanego wyborczego sukcesu.
Ani Lepper, ani Giertych
Największymi przegranymi wyborów samorządowych okazały się Samoobrona i Liga Polskich Rodzin. Częściowo płacą one cenę udziału w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, któremu udało się zwasalizować ugrupowania zwane przystawkami. Jaka jest przyszła strategia przystawek? Przykład Leppera pokazuje, że chodzenie na udry z Jarosławem Kaczyńskim punktów w wyborach nie przynosi. Polscy wyborcy z natury kłótni nie lubią. Zasada, że pokorne ciele dwie matki ssie, wyznawana najwyraźniej przez Romana Giertycha, też nie przyniosła sukcesu. Badania pokazują, że część jego elektoratu odpłynęła do partii Kaczyńskiego. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem dla Giertycha jest dziś ściślejszy alians z PiS. Być może taki, jaki w Niemczech łączy CDU z bawarską CSU.
Wymiana elit
Niektórzy publicyści biadają, że w ostatnich wyborach dokonała się wymiana, również pokoleniowa, samorządowych elit. Faktem jest jednak, że nowe pokolenie w samorządach może oznaczać również nową jakość. Na pierwszy szczebel władzy wkraczają bowiem wreszcie ludzie nie obciążeni komunizmem. Z reguły są oni lepiej wykształceni, a co ważniejsze - nie uwikłani w dawne układy. Właśnie to pokolenie będzie w przyszłości tworzyć elity polityczne również najwyższego szczebla. I nie jest tu bez znaczenia fakt, że szlify w polityce będą zdobywać od podstawowych szczebli władzy. Wręcz przeciwnie: choć część z nich była "powita w okuciu", to dorastali w wolnym kraju. Nie mieli szansy doświadczyć małej stabilizacji czy choćby wymuszanego przez komunę konformizmu. Może dlatego nasza wciąż nastoletnia demokracja wydaje się dojrzalsza, niż wynikałoby z jej metryki.
Fot: M. Stelmach
Trzeba było 17 lat wolnych wyborów w Polsce, by nasza nastoletnia demokracja zaczęła dojrzewać. I pamiętajmy, że nastolatki w okresie dojrzewania zwykle dostają małpiego rozumu. Te same przygody zdarzały się nie tylko państwom naszego regionu. Nastoletnie demokracje we Francji czy w Niemczech oszalały w 1968 r. Bolesny proces dojrzewania przeszli ostatnio nasi bratankowie na Węgrzech. W Polsce, na szczęście, obyło się bez tego typu wydarzeń. Na szaleństwa wieku dojrzewania demokracji najlepszym remedium okazała się zwykła wyborcza kartka.
Rządy wielumniejszości
Większa niż zazwyczaj frekwencja przy urnach ma dwie zasadnicze przyczyny. Pierwsza to reforma samorządowa Jerzego Buzka. Pomysł, by w wypadku wójtów, burmistrzów i prezydentów zastosować ordynację większościową, sprawił, że w ciągu ostatnich lat w wielu miejscowościach doszło do wyłonienia przywódców odpowiedzialnych przede wszystkim przed wyborcami. Nie ma się co łudzić, to właśnie te wybory sprawiły, że ludzie liczniej stawili się przy urnach. Wybory radnych czy członków sejmików były tylko dodatkiem do starcia w silnie spersonalizowanych wyborach rządców miast czy gmin.
Demokracja najczęściej nazywana bywa rządami większości. W Polsce (choć nie tylko) demokracja jest jednak rządami wielu mniejszości, co zawdzięczamy partyjnemu terrorowi ordynacji proporcjonalnej. Wyjątki w postaci wyborów głowy państwa oraz prezydentów, burmistrzów i wójtów jasno pokazują, że obywatele życzą sobie demokracji w podstawowym jej znaczeniu, czyli rozumianej jako rządy większości. Drugą przyczyną wyższej frekwencji mógł być krytykowany pomysł blokowania list wyborczych. Faktem jest, że blokowanie sprawiło, iż część wyborców takich ugrupowań, jak Krajowa Partia Emerytów i Rencistów czy Liga Polskich Rodzin, zasiliła swoimi głosami partie, na które zapewne nigdy by nie głosowała, czyli PiS i PO. Tyle że to właśnie blokowanie przyczyni się do stworzenia w samorządach stabilnych większości, pozwalających na sprawniejsze rządzenie.
Gubernator Dutkiewicz
Dogmatem głoszonym przez wielu publicystów, który został obalony w tych wyborach, jest teza o negatywizmie polskich wyborów. W myśl tej tezy elektorat w naszym kraju najczęściej głosuje nie za czymś, ale przeciw czemuś. Elekcja pokazała jednak, że obywatele porzucili swoje negatywistyczne podejście i promują przede wszystkim skuteczność. Nie przypadkiem rekordowe poparcie w swoich okręgach uzyskali politycy, którzy mogą się pochwalić sukcesami - Rafał Dutkiewicz, który z Wrocławia uczynił najszybciej rozwijającą się metropolię w Polsce, oraz Wojciech Szczurek, który sprawił, że Gdynia stała się miastem tętniącym życiem. Wyborcza arytmetyka jasno pokazuje, że różnice w rozwoju poszczególnych miast odbijają się w poparciu dla ich rządców. Świetnie widać to właśnie na przykładzie Trójmiasta. Mieszkańcy Gdańska, Gdyni i Sopotu ustawili wyborcze podium dokładnie tak, jak oceniany jest poziom rozwoju poszczególnych miast. Najsłabszy wynik uzyskał Paweł Adamowicz w Gdańsku. Choć wygrał w pierwszej turze, to na tle konkurentów - Wojciecha Szczurka (Gdynia) i Jacka Karnowskiego (Sopot) - wypadł najsłabiej.
Sukces Wrocławia w porównaniu z konkurującymi z nim Krakowem i Poznaniem też jest widoczny. Jacek Majchrowski i Ryszard Grobelny, rządcy Poznania i Krakowa, czyli miast, które przegrywają konkurencję z Wrocławiem, muszą stanąć w szranki w drugiej turze. Wrocławianie do wyborów prezydenta miasta podeszli niczym Amerykanie do wyborów gubernatora stanu. Docenili fakty: sprowadzenie do miasta inwestycji, które sprawiły, że Wrocław musi apelować do Polaków z Anglii, by osiedlali się nad Odrą, bo zaczyna brakować rąk do pracy. Widoczny gołym okiem rozmach inwestycyjny - nowe mosty, remonty dróg, wymiana infrastruktury trwająca przez całą kadencję, a nie tylko podczas kampanii - dał Dutkiewiczowi poparcie kojarzące się z wynikami wyborów na Białorusi. Z tą różnicą, że jest to wynik prawdziwy.
Mocny mandatzawodowca
Wybory pokazały, że również w polityce liczy się przede wszystkim profesjonalizm widoczny w długotrwałym działaniu. Sztuczki propagandowe, takie jak oddanie tuż przed wyborami słynnego już w całej Polsce peronu we Włoszczowie, dzięki staraniom polityka PiS Przemysława Gosiewskiego, zostały ocenione negatywnie. Poseł dorobił się ksywki Don Peron, zaś PiS we Włoszczowie poległo. Nie pomaga też uprawianie polityki polegającej tylko na prowadzeniu jałowych kłótni. Owszem, spór jest esencją demokracji, ale same sztuczki erystyczne nie wystarczą, by osiągnąć sukces. Silna władza prezydentów, burmistrzów i wójtów zasadza się z jednej strony na mocnym mandacie, jaki dają wybory bezpośrednie, z drugiej zaś na cenionych przez wyborców umiejętnościach menedżerskich. Nie dostrzega tego premier Kaczyński, zwalczając zaciekle pomysł wprowadzenia ordynacji większościowej w wyborach do parlamentu. Argumentuje, że w takich wyborach zbyt dużą rolę odgrywaliby ludzie mający pieniądze, a takich w PiS nie ma zbyt wielu.
Przykład USA czy Wielkiej Brytanii pokazuje, że golcy w polityce nie mają czego szukać. Wyborcy z tych krajów - często kierujący się etyką protestancką, widzącą w zamożności przychylność niebios - chętniej głosują na tych, za którymi stoi osobisty sukces finansowy. Słusznie wychodzą z założenia, że ludzie majętni są mniej podatni na korupcję (choć oczywiście nie jest to reguła). Wyborcy liczą też, że dzięki tym, którzy potrafili się dorobić, również oni się wzbogacą. Tak jak Fernando Ferrer nie miał szans z multimilionerem Michaelem Bloombergiem w starciu o fotel burmistrza Nowego Jorku, tak aparatczyk PSL, a teraz LPR Janusz Dobrosz już na starcie był przegrany w walce o fotel prezydenta Wrocławia z menedżerem Dutkiewiczem.
Istotą demokracji jest nieustanne napięcie wymuszane wyborczym kalendarzem. Lata bez wyborów samorządowych, prezydenckich czy parlamentarnych są rzadsze niż lata elekcyjne. I choć afery na partyjnych szczytach zwykle niewiele mają wspólnego z tym, co się dzieje w Polsce lokalnej, nie da się ukryć, że na wyniki wyborów samorządowych wpływają. Tak było i tym razem. PiS, choć w mniejszych miastach odniosło sukces, poległo w metropoliach na rzecz PO. I nie jest to wcale porażka mało dotkliwa. Jarosław Kaczyński słusznie zwracał uwagę na olbrzymie znaczenie elekcji municypalnej. Od czasów samorządowej reformy Jerzego Buzka (a w wielu sprawach jeszcze wcześniej) to właśnie na szczeblu samorządowym odbywa się sprawowanie bardzo istotnej władzy. Czym bowiem jest w istocie władza, jeśli nie dzieleniem pieniędzy? O ile jednak wcześniej dzieliliśmy kasę pochodzącą przede wszystkim z naszych podatków, to od czasów naszej akcesji do Unii Europejskiej mamy do podziału pieniądze pochodzące z najrozmaitszych funduszy wspólnotowych. I choć tych pieniędzy jest proporcjonalnie mniej, niż miała ich Irlandia czy Hiszpania, to jak na polskie warunki są to środki ogromne.
Sukces platformy, która w wielu miejscach będzie mogła rządzić sama, niektórzy politycy PiS kwitowali złośliwą uwagą: "Polska krajem tysiąca mostów". Czynili aluzje do tzw. układu warszawskiego. Polska tysiąca mostów potrzebuje jednak setek kilometrów dróg i obwodnic. Z tego powodu pomysły zgłaszane tuż przed wyborami samorządowymi przez polityka PiS Krzysztofa Jurgiela, by wojewodom dać prawo weta wobec decyzji samorządów w kwestii spożytkowania funduszy europejskich, są z gruntu szkodliwe. Powrót do tego typu idei po wyborach byłby jeszcze bardziej niebezpieczny. W istocie przypominałby postawę obrażonego dziecka, zabierającego zabawki z piaskownicy (PiSkownicy), kiedy coś idzie nie po jego myśli.
Rządowo-samorządowa kohabitacja wyzwala pozytywną konkurencję o względy obywateli. Podobna konkurencja na świecie nie jest wyjątkiem, ale regułą. Wystarczy przypomnieć ostatnie wybory w USA, które dały przewagę demokratom. Nikt nie załamuje rąk z tego powodu, że Bushowi będzie ciężej rządzić z Kongresem i Senatem, w którym większość mają demokraci. Również w Niemczech sytua-cji, w której w landtagach przewagę mają inne siły niż Bundestagu, nikt nie uważa za coś nienormalnego.
Pawlak z Svre
Tak naprawdę wybory rozstrzygnęły się we wsiach i w małych miastach. Pomysł PiS, by struktury partyjne odpowiadały okręgom wyborczym, okazał się strzałem w dziesiątkę. PiS udało się bowiem wprowadzić silną reprezentację na poziomie podstawowych szczebli samorządu. To w przyszłości będzie na pewno procentować. Tak naprawdę prawdziwym beneficjentem wyborów na prowincji okazało się jednak Polskie Stronnictwo Ludowe. I nie da się zaprzeczyć, że Waldemar Pawlak w polskim życiu politycznym stanowi prawdziwy fenomen. Lekceważony, a nawet pogardzany przez elity, konsekwentnie, mimo chwilowych niepowodzeń, utrzymuje się na powierzchni. Jego osobistym sukcesem w bitwie z Samoobroną o rząd dusz na prowincji jest to, że potrafił wykorzystać swoje atuty, a przede wszystkim struktury terenowe, które dają realną siłę na prowincji. Można się z wsiowości PSL naśmiewać, nie da się jednak ukryć, że jest ono na wsi jedyną siłą, która prowadzi tam skuteczną politykę. Na ile jest ona skuteczna, można się przekonać pod koniec lata, kiedy organizowane są wiejskie dożynki. Na przykład na Lubelszczyźnie regularnie pojawiają się na nich czołowi politycy stronnictwa. Zazwyczaj są to jedyni sejmowi politycy, których na żywo mają okazję oglądać mieszkańcy wsi. Można się naśmiewać z Pawlaka w mundurze Ochotniczej Straży Pożarnej, lecz jest to dokładnie ten sam manewr, jaki stosował Tadeusz Kościuszko, pozyskując chłopów dla sprawy narodowej.
Dla mieszkańców wsi szef Samoobrony Andrzej Lepper, ubrany w świetnie skrojony garnitur od Ermenegilda Zegny, zajeżdżający rządową kolumną limuzyn na pole, by sprawdzić skutki suszy, stał się w gruncie rzeczy postacią groteskową. A z Waldemara Pawlaka powinni brać przykład wszyscy partyjni liderzy. Przykład PSL pokazuje bowiem, że bez wsi i małych miast w Polsce wyborów nie da się wygrać. Skupianie się tylko na zdobywaniu metropolii bez budowania poparcia na prowincji, nie przyniesie zdecydowanego wyborczego sukcesu.
Ani Lepper, ani Giertych
Największymi przegranymi wyborów samorządowych okazały się Samoobrona i Liga Polskich Rodzin. Częściowo płacą one cenę udziału w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, któremu udało się zwasalizować ugrupowania zwane przystawkami. Jaka jest przyszła strategia przystawek? Przykład Leppera pokazuje, że chodzenie na udry z Jarosławem Kaczyńskim punktów w wyborach nie przynosi. Polscy wyborcy z natury kłótni nie lubią. Zasada, że pokorne ciele dwie matki ssie, wyznawana najwyraźniej przez Romana Giertycha, też nie przyniosła sukcesu. Badania pokazują, że część jego elektoratu odpłynęła do partii Kaczyńskiego. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem dla Giertycha jest dziś ściślejszy alians z PiS. Być może taki, jaki w Niemczech łączy CDU z bawarską CSU.
Wymiana elit
Niektórzy publicyści biadają, że w ostatnich wyborach dokonała się wymiana, również pokoleniowa, samorządowych elit. Faktem jest jednak, że nowe pokolenie w samorządach może oznaczać również nową jakość. Na pierwszy szczebel władzy wkraczają bowiem wreszcie ludzie nie obciążeni komunizmem. Z reguły są oni lepiej wykształceni, a co ważniejsze - nie uwikłani w dawne układy. Właśnie to pokolenie będzie w przyszłości tworzyć elity polityczne również najwyższego szczebla. I nie jest tu bez znaczenia fakt, że szlify w polityce będą zdobywać od podstawowych szczebli władzy. Wręcz przeciwnie: choć część z nich była "powita w okuciu", to dorastali w wolnym kraju. Nie mieli szansy doświadczyć małej stabilizacji czy choćby wymuszanego przez komunę konformizmu. Może dlatego nasza wciąż nastoletnia demokracja wydaje się dojrzalsza, niż wynikałoby z jej metryki.
16 MILIARDÓW SZANS |
---|
Aż 16 mld euro dostaną z Unii Europejskiej w najbliższych siedmiu latach samorządy, a konkretnie marszałkowie sejmików wojewódzkich. Jest to sześciokrotnie więcej niż Polska otrzymywała dotychczas. Na każde z polskich województw przypadnie około miliarda euro. Obecnie wykorzystanie tych środków w ramach tzw. programów operacyjnych jest uzgadniane z Brukselą. Zasadą jest, że z budżetu unii pochodzić będzie lwia część środków, bo aż 85 proc., dalsze 10 proc. to wkład administracji polskiej (rządowej bądź samorządowej), a kolejne 5 proc. to pieniądze prywatnych inwestorów. Z pieniędzy tych finansowana będzie m.in. infrastruktura. |
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 47/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.