Czytaj też:
Discovery przejmuje właściciela TVN. Transakcja za prawie 15 miliardów dolarów
75-letni kowboj z Kolorado chce kupić Formułę 1. Po co? Być może potrzebuje jakiejś drogiej zabawki. Inna sprawa, że gdyby F1 kupił, wyszłoby to jej na dobre. Bell Ranch w Nowym Meksyku to jedno z największych gospodarstw rolnych w tej części Stanów Zjednoczonych. Tak duże, że posiada nawet swój własny kod pocztowy. Powierzchnia: 1174 km kwadratowych, czyli mniej więcej tyle, ile dwie Warszawy. Kilkaset lat temu plemiona Apaczów i Komanczów polowały tutaj na bizony, ich obecność potwierdzają ryciny odnalezione w okolicznych skałach. Indianie mieszkali tam co najmniej od XV w. Pod koniec XX w. właścicielem tego terenu stała się rodzina Lane. William N. Lane II of Chicago, multimilioner, który zbił fortunę na produkcji maszynek do bindowania dokumentów, kupił ranczo w 1970 r. Niestety osiem lat później zginął na nim w wypadku samochodowym. Jego syn Jeff, jeden z pięciorga dziedziców ojcowizny, również stracił tam życie – w wypadku lotniczym w 2007 r. Nic dziwnego, że rodzina Lane postanowiła się feralnej nieruchomości pozbyć. Klątwa wisząca nad Bell Ranch nie odstraszyła jednak Johna Malone’a, amerykańskiego magnata medialnego z udziałami w telewizjach Discovery i Eurosport. Po tym, jak Malone w 2010 r. kupił ranczo, został okrzyknięty największym właścicielem ziemskim w USA. Należy do niego w sumie 8,5 tys. km kw. ziemi. A to już nie dwie Warszawy, tylko prawie tyle, ile wynosi powierzchnia całego województwa opolskiego. Majątek 75-letniego Malone’a szacuje się na 7,1 mld dolarów. W zeszłym tygodniu niemieckie media podały, że Malone chce przejąć kontrolny pakiet w Formule 1. Transakcja, rozłożona na kolejne raty, ma opiewać na 8,5 mld dolarów. Mniej więcej tyle jest warta spółka PGNiG, największy gracz na warszawskiej giełdzie. Pytanie: po co 75-latkowi z własnym ranczo i hacjendą udziały w najbardziej ekstremalnym biznesie na świecie?
Facet od kablówki
John C. Malone urodził się w 1941 r. w Milford w stanie Connecticut. W latach 40. była to wioska z 2,5 tys. mieszkańców. Dzisiaj w mieście Milford żyje ponad 50 tys. ludzi. Swoją siedzibę ma tam znana sieć barów kanapkowych Subway. John chodził w Milford do szkoły. Wakacje spędzał na rodzinnym ranczo w Pensylwanii. Uczył się na tyle dobrze, że ukończył inżynierię i ekonomię na prestiżowym uniwersytecie Yale. Potem zdobył jeszcze dyplom z zarządzania na Uniwersytecie Johna Hopkinsa w Baltimore. Tam też uzyskał tytuł doktora badań operacyjnych. W USA ta dyscyplina, związana z teorią decyzji, wykształciła się jeszcze podczas II wojny światowej. Przy jej pomocy amerykańskie wojsko opracowywało metody zabezpieczania konwojów, żeby nie zostały trafione przez wrogiego U-boota. Potem kierunek znalazł zastosowanie też w przemyśle. Po studiach Malone trafił do pracy. Prowadził jeden z działów w General Instrumental Corp., pionierze amerykańskiej telewizji kablowej. Ale z posady nie był zadowolony. Nie odpowiadał mu system zarządzania w firmie. Chciał większej swobody w działaniu, ale usłyszał, że jest za młody na to, żeby nie mieć szefa. Kosztem 50-procentowej obniżki pensji przeprowadził się do Denver. Tam znalazł zatrudnienie u Boba Magnessa, szefa Tele-Communications, Inc. Magness był typowym farmerem. Do czasu, kiedy pewnego razu usłyszał o idei budowy systemu anten, który podłączyłby do kablówki teksańskie miasteczko Paducah. Pomysł tak mu się spodobał, że sprzedał wszystko, co miał, wziął kredyt i… zrobił to samo, tyle że w Memphis. Biznes kręcił się na tyle dobrze, że w latach 70. jego TCI było już dziesiątym największym dostarczycielem kablówki w Stanach. Ale Magness był przecież zwykłym kowbojem, a nie specem od zarządzania. Brał kredyty, stawiał anteny, ciągnął kable, podłączał domy i tyle. Nie miał głowy do jakiejkolwiek strategii biznesowej. Biznes zaczął mu się wymykać spod kontroli, banki wysyłały pisma z żądaniem zwrotu pożyczonych pieniędzy. Wtedy pojawił się 31-letni wówczas Malone. Doktor badań operacyjnych od razu zabrał się za zmiany w firmie. Ściął koszty, zatrudnił profesjonalnych menedżerów, dogadał się z bankierami. Za uratowanie biznesu należała się nagroda. Malone został prezesem, Magness zachował fotel szefa rady nadzorczej. Na początku lat 80. TCI już oficjalnie było największym dostawcą telewizji kablowej w całych Stanach. Magness tuż przed śmiercią w 1996 r. trafił na listę najbogatszych Amerykanów z tytułem drugiego najzamożniejszego człowieka w całym Kolorado. Po jego śmierci Malone sprzedał TCI amerykańskiemu telekomowi AT&Tza rekordowe 48 mld dolarów.
Szach-mat
Malone miał już na tyle dużo pieniędzy, że mógł zacząć porządne zakupy. „Magness uświadomił mi, że przy odpowiednich możliwościach można kupić już nie tylko kawałek gruntu, ale od razu cały krajobraz” – opowiadał. Dziś Malone ma tysiące kilometrów kwadratowych terenów w Wyoming, Nowym Meksyku, Kolorado czy Nebrasce. To lasy, łąki, pola uprawne. Na jednej ziemi hoduje bydło na wołowinę. Na innej konie na sprzedaż. Część pieniędzy poszła też na utarcie nosa jego największym rywalom. Kilka lat temu Malone skupował akcje News Corporation – nieistniejącego już australijskiego giganta medialnego, należącego do Ruperta Murdocha. Robił to tak sprytnie i skutecznie, że w 2005 r. uzbierał 18 proc. udziałów, stając się drugim największym właścicielem. Murdoch wystraszył się, że straci panowanie nad własnym biznesem, ale Malone nie miał takich planów. Ci, którzy mieli z nim do czynienia, mówią, że robienie z nim interesów jest jak rozgrywanie partii szachów z arcymistrzem: nie tylko przegrasz, ale po porażce jeszcze latami będziesz się zastanawiał, jak szybko i sprytnie ktoś cię wykołował. Malone wygrywał biznesowe wojny nie tylko z Murdochem, ale też z Tedem Turnerem od telewizji CNN czy Barry’m Dillerem od Fox News.
Kontrolowane przez Malone’a Liberty Media stało się medialnym rekinem, który na swojej drodze pożera wszystko. Ma udziały w stacji Discovery, producencie filmów Lionsgate („Igrzyska śmierci”, saga „Zmierzch”), spółce Live Nation – największym organizatorze koncertów na świecie, koncernie Time Warner (telewizja HBO), spółce Time Inc. (magazyny „People” i „Time”), korporacji Viacom (stacje muzyczne MTV, VH1) i dziesiątkach innych spółek na całym świecie. W sumie zatrudnia 25 tys. ludzi. Na amerykańskiej giełdzie Liberty Media jest wyceniane na niecałe 7,4 mld dolarów. Nie bez powodu Malone jest więc nazywany Lordem Vaderem Wall Street. Teraz chce się brać za Formułę 1. Problem w tym, że w tym biznesie siedzi już ktoś, przed którym nawet Darth Wader chyba czułby respekt.
Pucz Berniego
„W przyszłym tygodniu Formuła 1 ma zmienić właściciela. Chętnym do zakupu jest amerykański potentat medialny John Malone” – podał na samym początku września niemiecki portal Auto, Motor und Sport. Rewelacje zdążyły powtórzyć i europejskie, i amerykańskie media. Potwierdził je nawet sam Bernie Ecclestone, człowiek, który tak naprawdę Formułę 1 stworzył. Potwierdził w swoim stylu:,,Co będę robił? To do mnie należy decyzja, jaką rolę będę odgrywał w Formule 1” I trudno mu zaprzeczyć, bo Formułą 1 zarządza od końca lat 70. Kupił wtedy prawa marketingowe oraz telewizyjne i w 40 lat zrobił z tej wówczas niszowej dyscypliny jeden z najbardziej elitarnych i widowiskowych sportów na świecie. Ecclestone, syn rybaka, pochodzi z biednej rodziny we wschodniej Anglii. W wieku 16 lat rzucił szkołę, żeby pracować w laboratorium, gdzie badał czystość gazu. Po wojnie zajął się pierwszym biznesem. Handlował częściami zamiennymi do motocykli. Spróbował sił w Formule 3.
Szło mu całkiem nieźle, ale po serii wypadków zrezygnował. Wrócił do biznesu i kupił własny zespół wyścigowy. To wtedy w Formule 1 pojawił się też Max Mosley, świetnie wykształcony prawnik, mówiący w kilku językach, ale z dość kontrowersyjną historią rodzinną. Jego ojciec Oswald Mosley był przywódcą brytyjskich neofaszystów w czasie wojny. Matka, Lady Diana Mosley, II wojnę światową spędziła głównie na różnych dworach Hitlera. Ecclestone dogadał się z Mosleyem i razem utworzyli FOCA, stowarzyszenie mające chronić interesy kierowców i zespołów Formuły 1. Ta była bowiem wciąż gnębiona przez FISA, organizację motoryzacyjną, która decydowała o tym, co zespołom wolno, a czego nie. Była w tym tak skrupulatna i rygorystyczna, że raz po raz dyskwalifikowała kolejnych zawodników. Zespoły zaczęły się buntować. Kierowcy ostentacyjnie bojkotowali kolejne Grand Prix. Na czele tej rebelii stanął Ecclestone z Mosleyem i ich FOCĄ. Dokonali puczu. Udało im się obalić ówczesny zarząd. Bernie przejął kontrolę nad prawami komercyjnymi do Formuły 1 i ogłosił się dyktatorem. – To miał być szlachetny sport. Wysublimowany wyścig z najnowszymi technologiami. Konkurencja dla uczciwych ludzi. A przez lata Bernie zrobił z Formuły 1 cyrk. Swoje prywatne przedsiębiorstwo z mnóstwem afer na koncie i zdegenerowanym towarzystwem we władzach – ocenia dziennikarz motoryzacyjny Włodzimierz Zientarski.
Kto jest ofiarą
I rzeczywiście, gdyby tak spojrzeć w akcjonariat Formuły 1, to trudno się wszystkiego doliczyć. 85-letni Ecclestone oficjalnie ma 5,3 proc. udziałów. Ale kolejne 8,5 proc. należy do jego holdingu Bambino. Jedną piątą ma amerykański fundusz Waddell & Reed. Dochodzą jeszcze udziały Norweskiego Państwowego Funduszu Emerytalnego i funduszu emerytalnego z Teksasu. Kontrolny pakiet 35 proc. posiada fundusz inwestycyjny CVC Capital Partners. To ten sam, który rok temu kupił od Polski za 2 mld zł spółkę PKP Energetyka (dzisiaj rząd myśli, jak ją odzyskać). – Dodając po kolei wymienione udziały, nigdy nie jesteśmy w stanie dobrnąć do 100 proc. Tak naprawdę nie wiemy, kto jest właścicielem Formuły 1. Jakie występują tam powiązania. Ile oficjalnie ma Ecclestone, a ile inni – mówi znany dziennikarz i komentator sportowy Andrzej Borowczyk. Wiadomo, że Malone miałby przejąć akcje należące do CVC. Te należały wcześniej do Leo Kircha, potentata medialnego z Niemiec. Kirch wziął w bawarskim banku miliard euro kredytu na zakup udziałów w Formule 1, ale miał apetyt na więcej. Jego mocarstwowe plany szybko rozszyfrował jednak Ecclestone. Zebrał wokół siebie największe koncerny motoryzacyjne i dokonał kolejnej rewolty. Powstała realna groźba, że zespoły wycofają się z zawodów, a Formuła 1 przestanie istnieć. Wartość akcji kupionych przez Kircha dramatycznie potaniała. Jego medialne imperium upadło, a Bayerische Landesbank zajął w poczet niespłaconego kredytu jego akcje. Chciał je sprzedać, i to jak najdrożej. Do tego zadania wysłał swojego najlepszego człowieka, członka zarządu banku dr. Gerharda Gribkowsky’ego. Ale pan doktor… sprzedał akcje po zaniżonej cenie CVC. Tłumaczył, że zrobił tak, bo Bernie dał mu 44 mln dolarów łapówki. Za przekręty Gribkowsky dostał w 2012 r. 8,5 roku bezwzględnego więzienia. Mimo protestów prokuratury wyszedł na wolność już w marcu 2016 r. Bernie więzienia uniknął, bo zapłacił 100 mln dolarów kaucji. W sądzie mówił, że został zmuszony do wręczenia łapówki, ponieważ Gribkowsky miał go szantażować i grozić doniesieniem na niego brytyjskiemu urzędowi skarbowemu.
Kolega Putina
Niejasności wokół Formuły 1 jest więcej. CVC poinformowało, że w ubiegłym roku na wyścigach F1 zarobiło 4,4 mld dolarów. Ale ile kasy zgarnia sam Bernie? Tego już nie wiadomo. Formuła zarabia na licencjach telewizyjnych, reklamach, wpływach od sponsorów i organizatorów wyścigów. Właściciele torów wyścigowych w różnych częściach świata płacą Ecclestone’owi za to, że Formuła 1 przyjedzie właśnie do nich. I to budzi największe kontrowersje. Za 200 mln dolarów tor wyścigowy w Soczi wybudował w 2014 r. Władimir Putin. I płaci Ecclestone’owi 40 mln dolarów rocznie, żeby ten zorganizował w Rosji Grand Prix. Szef F1 bez wątpienia polubił rosyjskiego prezydenta, o czym świadczą jego wypowiedzi, że to on powinien stanąć na czele całej Europy.
– Bez wsparcia finansowego lokalnych albo centralnych władz tor F1 nie ma racji bytu. To między innymi dlatego nie ma już Grand Prix Francji. Kiedyś w Hiszpanii były dwa wyścigi rocznie, dzisiaj już tylko jeden. W Walencji wybudowano piękny tor uliczny w starym porcie, ale gdy mieszkańcy dowiedzieli się, ile tamtejsza burmistrz zapłaciła za organizację zawodów, ta straciła stołek – komentuje Andrzej Borowczyk. I ocenia, że Bernie jest bezwzględny: pojawia się tam, gdzie płacą. Tam, gdzie nie – F1 nie ma. – W zeszłym roku nie mieliśmy przecież Grand Prix Niemiec. Nie miał kto zapłacić. To był szok. Niemcy bez Formuły 1 u siebie? – mówi Andrzej Borowczyk. I od razu wspomina, jak to w Polsce pojawiały się głosy o budowie toru Formuły 1. Chyba nikt, kto o to apelował, nie wiedział, że działa to w taki sposób. Problemem w budżecie F1 są też wydatki, bo Ecclestone płaci zespołom, które biorą udział w wyścigach. Dostają pieniądze za zdobyte punkty, więc powinno być tak, że najwięcej zarabiają ci z najlepszymi wynikami. Ale system przydziału pieniędzy jest niejasny. Jedni mają więcej, inni mniej i tak naprawdę nie wiadomo dlaczego. – Wiele zależy od fanaberii Berniego. Ferrari dostaje od niego co roku premię tylko dlatego, że ma znaczek Ferrari – mówi Borowczyk. Inna sprawa to już sam sport, bo Formuła 1 stała się po prostu nudna. W zeszłym roku 16 z 19 zorganizowanych Grand Prix wygrał zespół Mercedesa. Pierwsze miejsce zajmowali albo Lewis Hamilton (Wielka Brytania) albo Nico Rosberg (Niemcy). Trzy razy udało się ich przegonić Sebastianowi Vettelowi (Niemcy) z Ferrari. Malone na razie chce wykupić mały pakiet akcji, żeby tylko zajrzeć, jak ten biznes wygląda od środka. Ale już wiadomo, że z Formułą 1 będzie miał sporo roboty. Do firmy trzeba wprowadzić ład korporacyjny i przejrzystość w finansach. Należy wpłynąć na zmianę przepisów, która wprowadziłaby bardziej uczciwe zasady konkurencji między zespołami. I wreszcie najtrudniejsze: obalić dyktaturę Berniego, który ważne decyzje finansowe podejmował pstryknięciem palców. Mówi się, że Malone do biznesu podejdzie po amerykańsku i zrobi z Formuły 1 hamburgera. Będzie można ją oglądać wszędzie i każdemu będzie się podobać.
© Wszelkie prawa zastrzeżone
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.