Wschodnia Ukraina. Obwód charkowski. Aż po horyzont ciągną się pola słoneczników i żółte łany zbóż, a nad nimi idealnie wręcz błękitne niebo. Krajobraz jak flaga Ukrainy: żółto-niebieski. Wydawać by się mogło – kwintesencja tego państwa. Ale to tylko złudzenie. Wschód dziś wrze. Ludzie, którzy od wieków żyli przy granicy z Rosją – przed wojną w 2014 r. nie zastanawiali się, jakiej są narodowości. Byli miejscowi, stąd. Wiktor, górnik z Doniecka, Katia, inżynier z Ługańska, czy Dima, rolnik z okolic Charkowa. Na wschodzie Ukrainy byli u siebie. Nie jeździli dalej, na zachód, do Kijowa czy Lwowa. Nie ciągnęło ich też na wschód, do Moskwy. Na Europę i Azję też machali tylko ręką. – Społeczeństwo Donbasu było bardzo mało mobilne. Ludzie nie wyjeżdżali. Na miejscu mieli pracę, małe domki z ogrodami, dacze w okolicznych lasach. Niby górnicy, a żyli jak na wsi. Zawsze mogli też pojechać do Doniecka i Charkowa. Te miasta szczycą się doskonałymi uczelniami, szczególnie technicznymi, i świetną ofertą kulturalną – mówi Igor, dziennikarz, którego wojna zmusiła do wyjazdu z Doniecka.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.