Fala protestów w naszym kraju wkrótce powróci, gdy tylko prezydent przedłoży własne projekty reform Krajowej Rady Sądownictwa oraz Sądu Najwyższego. Opozycję zadowoli przecież tylko odejście PiS w niebyt. Znowu zobaczymy zatem zarzuty i napisy (wielojęzyczne) o świętej zasadzie trójpodziału władzy. Jednak widok obywateli niosących transparenty z napisem, jakoby ta zasada była fundamentem demokracji, sprawiają wrażenie, że niekoniecznie wszyscy wiedzą, o co chodzi. Zasada ta jest wpajana tak przemożnie wszystkim przez wszystkich, że nikt się nie zastanawia, dlaczego to niby ma koniecznie obowiązywać. Zanim więc rzucimy się sobie znów do oczu w kolejnej odsłonie wojny polsko-polskiej, wykrzykując argument o zachowaniu trójpodziału władzy, zatrzymajmy się na chwilę, by emocje zamienić na refleksje. Jak to jest z tym trójpodziałem w historii, w demokracji w ogóle i w naszym polskim przypadku? Pojęcie to stworzył Monteskiusz, rozwijając myśl Locke’a, zaś pięknie przetłumaczył Boy-Żeleński. Generalnie Monteskiuszowi chodziło o to, aby w celu niezdegenerowania się ustroju państwa stworzyć układ nawzajem kontrolujących się rodzajów władzy i instytucji, których sposób powołania jest różny. Odmienna jest też funkcja, która wraz z kompetencjami sprawia, że instytucje te wzajemnie się kontrolując (check), tworzą stabilną równowagę (balance) zapobiegającą autorytaryzmowi. Tak rozwinięte mechanizmy miały zapobiec degenerowaniu się demokracji w populizm lub dyktaturę.
Fikcyjny podział
Monteskiusz podzielił władzę na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Wygląda to tak jak w naszej konstytucji, ale tylko z pozoru. U Monteskiusza władza ustawodawcza miała pochodzić z wyborów, jednak uważał on, że należy jej przydać instytucję kontrolną nawet już w ramach tej samej płaszczyzny ustawodawczej. Był to senat, coś w rodzaju rządów oligarchii czy arystokracji, które mogłyby pohamowywać rozdawnictwo albo partykularyzm izby niższej. Tego w Polsce nie mamy, nasz Senat jest repliką Sejmu i zazwyczaj odzwierciedla strukturę zwycięskiego układu, do czego przyczynia się ordynacja wyborcza i system finansowania partii politycznych. Jest de facto sprzątaczką po bublach sejmowych rządzącej koalicji, nie zaś elementem równoważącym w trójpodziale władzy. Mamy więc w samej władzy ustawodawczej daleko idące odstępstwa od idei trójpodziału, pozwalające wątpić, czy ci, którzy się powołują na Monteskiusza, wiedzą, o co chodzi. A z tym podziałem jest tak, że albo istnieje on jako całość, albo go w całości nie ma. Jak z linoskoczkiem i balansującą go tyczką: gdy się usunie któreś z jej ramion – ekwilibrysta spada. Ale pójdźmy dalej. Monteskiusz za władzę wykonawczą uważał króla i jego ministrów, a nie rząd w dzisiejszym rozumieniu. Przypomnijmy, że przy trójpodziale ich istota, funkcje, ale przede wszystkim sposób powoływania miały być różne.
W monarchii konstytucyjnej parlament i władca to zupełnie inna historia, zwłaszcza w kwestii pochodzenia i kadencyjności. Za to w demokracji parlamentarnej, gdzie po wyborach tworzy się parlamentarna większość (władza ustawodawcza) powołująca rząd (władzę wykonawczą), mandat jest taki sam, demokratyczny, z tym że to demos powołuje parlament, a ten – rząd. Trójpodział władzy jest w tym przypadku symboliczny i w ogóle nie spełnia funkcji kontrolnej jednej władzy nad drugą. Różnica wydaje się teoretyczna, ale ma wymiar bardzo praktyczny. Od kiedy, a jest tak od dawna, w III RP zaś od początku, poseł może zostać ministrem i nie stracić mandatu, trójpodział władzy nie istnieje, choć jest wpisany w konstytucję. Władza ustawodawcza i wykonawcza są połączone, co przewraca całą konstrukcję Monteskiusza. Dlatego tak śmieszne jest słuchanie argumentów za aksjomatem trójpodziału władzy z ust byłych czy obecnych ministrów, którzy byli lub są jednocześnie posłami.
Co narzucili nam komuniści
Skąd się bierze więc władza sądownicza, która ma stać na straży przestrzegania prawa? W ustrojach demokracji parlamentarnej mamy różne podejście do kwestii jej konstytuowania się. Ostatnie rozwiązania proponowane przez PiS nie odbiegają – poza niekonstytucyjnością niektórych przepisów wprowadzających – od systemów większości krajów zachodniej demokracji. W ustrojach tych władzę sądowniczą powołuje i kontroluje inna władza, np. w Niemczech robią to wspólnie władza ustawodawcza i wykonawcza, w USA w dużej mierze wykonawcza lub odbywa się bezpośredni wybór. Zasady rozdzielności władz, podobnie jak w Polsce, są zapisane w konstytucji na poziomie ogólnym, w szczegółach odsyła ona do regulacji na poziomie ustaw. A więc trójpodział Monteskiusza wskazywany jest jako pewna idea (zresztą już mocno wynaturzona z powodów wyłożonych powyżej). Szczegóły jej realizacji każdy kraj może zawrzeć w konstytucji, ale i każdy rząd w ramach ustaw, z zastrzeżeniem niewychodzenia poza regulacje ustawy zasadniczej. U nas w pookrągłostołowym systemie sędziowie nie podlegają praktycznie nikomu i sami się (nie) rozliczają. I to jest sprzeczne z ideą trójpodziału władzy, choć zapisane w konstytucji. Krajowi obrońcy niezawisłości polskich sądów mylą pojęcia, uważając, że polega ona na braku kontroli. To jest dokładna odwrotność idei trójpodziału władzy, na którą się powołują. Tak rozumiana niezawisłość jest raczej efektem dość egzotycznego rozwiązania przyjętego w Polsce, niewidzianego zbyt często w konstytucjach rozwiniętych krajów. Warto to przypomnieć apologetom utrzymania dotychczasowych rozwiązań – niezależność sędziów nie polega na tym, że nikt na nich nie ma wpływu, bo wtedy mieliby się brać z kosmosu i tam przebywać, ale na tym, że nikt nie ma wpływu na ich wyroki.
I nikt chyba nie chce zarzucić niemieckim sędziom, że są stronniczy, tylko dlatego, że powołuje ich komisja złożona z posłów i urzędników ministerstwa. Rozwiązanie polskie zakładające, że sędziowie będą się sami organizować, kontrolować, zarządzać pracą i orzecznictwem, nie jest wzięte z idei trójpodziału władzy. To dość nieszczęśliwe dziedzictwo taktycznych kompromisów Okrągłego Stołu. Niedotykanie się sfery sądownictwa było jednym z głównych warunków, jakie komuniści narzucili tzw. stronie solidarnościowej. Komuniści chcieli zagwarantować sobie utrzymanie status quo w sądownictwie z przyczyn oczywistych – zakonserwowany aparat sprawiedliwości miał stać na straży ich nietykalności i to bez względu na przyszłe burze polityczne. Nie chodziło tylko o ich zbrodnie, ale przede wszystkim o samouwłaszczenie i szerokie interesy gospodarcze. Obecne konstytucyjne rozwiązania dają jakieś pozory kontroli nad władzą sądowniczą jedynie prezydentowi. Ale to rola notariusza do propozycji nominacji i awansów wysuwanych przez Krajową Radę Sądownictwa. Jak słaba to pozycja można się było przekonać, gdy prezydent Duda ośmielił się odmówić podpisania 10 awansów (nie nominacji) sędziowskich. Co się wtedy działo w mediach? Był jeden wielki wrzask, jak on śmiał zakwestionować nieomylne propozycje sędziowskiej korporacji. Taka to w Polsce kontrola.
Zamknięta korporacja
To, że pomysł zamkniętej korporacji sędziowskiej, która ani sama się nie rozliczy, ani nie zlustruje, dotrwał do naszych czasów jako rozwiązanie ustrojowe, choć sprzeczne z ideą trójpodziału władzy, daje wiele do myślenia. Utrzymanie tego stanu stworzyło sytuację typową w przypadku wynaturzania się zamkniętych korporacji obdarzonych władzą – choć nie dotyczyła ona wszystkich sędziów, może nawet i nie większości, to zaważyła na społecznej niskiej ocenie wymiaru sprawiedliwości. Arogancja, kompletny zanik działań dyscyplinarnych już nie tylko co do zachowań sędziów, ale ich pracy, przedłużające się rozprawy czy kuriozalne wyroki –to są podstawowe wyróżniki społecznego odbioru działania sądownictwa. PiS zdefiniował w swoim programie kluczową rolę sądownictwa w Polsce oraz jego patologiczny stan, który wymaga reform. Wszyscy, nie tylko zwolennicy, ale i przeciwnicy PiS, wiedzieli, że reforma będzie, dziwić więc powinna tak gwałtowna reakcja. Można się oszukiwać, że wiadomo było, że będzie reforma, ale nie taka. To znaczy jaka? Wszyscy chyba wiedzieli, że PiS będzie chciał skontrolować środowiskoz zewnątrz, skoro ma argumenty, że z wewnątrz skontrolować się ono nie potrafiło przez 25 lat. I tu wracamy do Monteskiusza – z zewnątrz oznacza, że sądownictwo może kontrolować jedynie władza ustawodawcza albo wykonawcza.
A PiS ma obie i każde rozwiązanie, które dąży do zlikwidowania omnipotencji korporacji sędziowskiej i uzdrowienia jej patologii, będzie wykonane przez parlament albo połączone siły rządu i prezydenta. Innego wyjścia nie ma, chyba że chcemy, by było, „jak kiedyś już było”. U Monteskiusza, którego idee świecą na transparentach rewolucji białych róż, sędziowie mieli być wybierani na czas określony, a ich działania miały określać ustawy. W naszej konstytucji, mimo ogólnego powołania się na trójpodział, jest inaczej – sędziowie mają kadencję nieograniczoną i są nieusuwalni, zaś ich działania (oraz rozliczanie) powierzono własnej kontroli korporacyjnej. Obowiązują ich ustawy, ale te powierzają kontrolę sędziów im samym. Protestujący de facto reprezentują sprzeczność, kiedy są za trójpodziałem władzy w polskiej konstytucji, a jednocześnie za jej przestrzeganiem, przynajmniej w kwestii sądownictwa. W polskiej konstytucji i ustawach praktyczne rozwiązania przyjęte do realizacji trójpodziału władzy są sprzeczne z jego ideą.
Jak trzeba reformować
Prezydent Duda swoimi wetami może na dłużej polepszyć jakość rządzenia. Po prostu zrobi to, co powinien – gdyby mu PiS pokazał wcześniej projekt ustaw – czyli skonsultuje się ze środowiskami, których regulacje mają dotyczyć. Mam nadzieję, że to pokaże PiS na przyszłość, jak powinno się przeprowadzać takie rzeczy. Trochę procedur, wysłuchanie argumentów strony, której zmiany dotyczą, uwzględnienie w przypadku ewidentnych wpadek i akceptacja idei gotowa. A uliczna opozycja musiałaby wtedy – tak jak teraz po wetach prezydenta – mocno się nagłówkować, co napisać na nowych transparentach i jak wyciągnąć ludzi z domów. Po prostu, trzeba działać tak, jak to robiła PO, ale ta miała o tyle lepiej, że akurat niczego nie zmieniała, tylko dolewała formaliny do starego słoja klientelizmu.
Wracając do naszego Monteskiusza – recytujący komunały o trójpodziale władzy nie bardzo wiedzą, o czym mówią (a raczej – krzyczą). Tego podziału od dawna nie ma, szczególnie w Polsce, gdzie posłowie ministrowie głosują za własnym absolutorium. Trójpodział władzy to aksjomat republiki, ustroju mieszanego, pozbawionego wad każdego z jego składników, również dzięki wzajemnie kontrolującym się instytucjom. W demokracji parlamentarnej, gdzie źródłem władzy jest mandat demokratyczny w wyborach powszechnych, prędzej czy później każdą z tych władz wybierze zwycięska partia jako polityczna oligarchia interpretująca głos suwerena. I zrobi to w zgodzie z konstytucją i wszystkimi górnolotnymi odwołaniami do idei (można to było zauważyć na przykładzie kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego, gdzie obie strony i tak wzięły swoje polityczne łupy mimo zaklęć zawartych w konstytucji). Taka jest cena demokracji – to tylko pokazuje, jak daleko nam jeszcze do republiki. PiS spieszy się z sądownictwem, bo chce mieć tę reformę za sobą z powodów obietnic wyborczych, ale i dlatego, że efekty mają odczuć obywatele przed następnymi wyborami. Trudno natomiast zrozumieć tak gwałtowny tryb. Wyglądało to na rozwiązanie siłowe, podatne na argumenty propagandowe oponentów, wreszcie – nieprzygotowane na tyle, by nie musiał (chciał?) włączyć się prezydent. Skazuje to PiS na etykietkę rewolucyjnych podpalaczy, co to cichcem, w nocy coś tam kolanem upychają, co się kupy ani konstytucji nie trzyma. Daje więc paliwo przeciwnikom, a że ci odwołują się jedynie do emocji – oddala to merytoryczną dyskusję. Propozycje PiS nie wyglądają w tym kontekście na przemyślaną reformę systemową, a raczej na rozwiązanie wprowadzane z pozycji siły, czyli na główny grzech zarzucany przez PiS Platformie. Najsłabszym elementem reformy są te rozwiązania, którym można zarzucić niekonstytucyjność.
Jest to przede wszystkim skrócenie kadencji sędziów i wygaszenie składu Sądu Najwyższego. Reszta mieści się w zakresie przewidzianym dla ustaw i trójpodziału co do idei nie narusza. Przeciwnie – wyprowadza nas z pookrągłostołowych, zmutowanych już dziś patologii do rozwiązań podobnych do rozwiniętych krajów. Jednak niechęć części ludzi i totalnej opozycji do PiS jest tak duża, że samo jego istnienie jest powodem do protestu, a co dopiero działanie. Fronty były, są i będą różne, otwierane pośrednio przez ruchy dobrej zmiany, a bezpośrednio – przez media. Płodozmian powodów, dla których trzeba protestować przeciwko nowej władzy, jest oczywisty i potrzebny tylko, by utrzymać mobilizację wśród protestujących. Od dawna obiecywana reforma sądownictwa jest sprzedawana przez jej przeciwników jak jakiś niespodziewany krok. Ale gdy wygaśnie pod tym kociołkiem (szczególnie po wetach prezydenta), zaraz zobaczymy inne paliwa. Pojawią się nowe tematy (czekam z niecierpliwością na obustronną korridę pt. repolonizacja mediów). I znów włączymy emocje. A emocje wyłączają myślenie. Widać to po protestujących, którzy ustaw w większości nie czytali, Monteskiusza mylą z Monty Pythonem, ale w emocjonalnym wzmożeniu są gotowi dać się pokrajać w obronie niezawisłości sądów i trójpodziału władzy. Dla opozycji okazja jest dobra – motyw walki o niezawisłość sądów dobrze się sprzeda za granicą, która wie o Polsce tyle co z tłumaczeń z „Gazety Wyborczej”, dla niepoznaki publikowanych jako artykuły zagranicznych dziennikarzy. Jesteśmy obecnie w temacie sądownictwa, ale inne motywy już czekają. I znów zobaczymy te same twarze, które są ekspertami niezależności w kolejnych dziedzinach i wtórujące im tłumy mające kolejny pretekst, by wyrazić swoją frustrację, tylko dlatego, że ich wybrańcy przegrali wybory. Kołysząc łódką z napisem „Polska”, krzycząc, że chodzi tylko o zmianę kursu. Ale w demokracji, by zmienić kurs między wyborami, trzeba siłą wyrzucić znienawidzonego kapitana w trakcie obowiązującego kontraktu społecznego. A że wypadnie za burtę połowa społeczeństwa… Kołysać łódką do jej zatonięcia wcale nie musi większość, wystarczą specjaliści od bujania i ci, co lubią być bujani. Pytanie tylko, kto tę łódkę będzie wtedy podnosił z dna i czy się w ogóle da to zrobić.
© Wszelkie prawa zastrzeżone
AUTOR BYŁ OPOZYCJONISTĄ W CZASACH PRL, NASTĘPNIE PRACOWAŁ W RÓŻNYCH WYDAWNICTWACH PRASOWYCH I TWORZYŁ M.IN. SAMORZĄDOWY KONGRES REGIONÓW.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.