Gdy kryzys był widoczny gołym okiem, premier Tusk i minister Rostowski twierdzili, że owszem, coś tam jest, ale głównie u innych. Teraz się okazuje, że kryzys nas dusi i grozi nam straszna dziura budżetowa, więc musimy się zmobilizować. Tak jak w sierpniu 1939 r., gdy zawarto układ Ribbentrop-Mołotow, gdy pojawiły się niemieckie żądania. Gdy istnieje zagrożenie, naród winien się jednoczyć wokół silnego przywódcy (Tusk = Rydz-Śmigły), a żadne wraże siły nie powinny osłabiać naszego bojowego ducha. Ale niestety takie siły są (opozycja, malkontenci, rozczarowani) i podgryzają zdrową tkankę narodu. Równie niegodnie zachowują się ludzkie hieny plądrujące bagaże na statku podczas sztormu. Tymczasem teraz potrzebny jest Front Jedności Narodu popierający Rząd Jedności Narodowej. I nic to, że taki front niebezpiecznie przypominałby ten z czasów PRL, a rząd jedności – ten ze Stanisławem Mikołajczykiem, powołany 28 czerwca 1945 r. na podstawie porozumień zawartych w Moskwie.
Intencja jest aż nadto czytelna: jeśli nie damy sobie rady z obecnym kryzysem, winna będzie V kolumna, czyli opozycja, malkontenci i krytykanci, którzy w czasie próby nie sprostali wyzwaniu. Cała ta wojenna retoryka i atmosfera służy zatem przygotowaniu gruntu pod wytłumaczenie ewentualnej porażki. Jeśli winą obarczy się dywersantów i zewnętrzne okoliczności, na które nie mamy wpływu, rząd będzie tylko ofiarą, a nie sprawcą nieszczęścia. Oczywiście ta retoryka nie jest wynalazkiem obecnego układu rządzącego. Teraz została tylko wyostrzona, ale była stosowana i za czasów Leszka Millera (po 2001 r.), i za rządów Jarosława Kaczyńskiego (po 2005 r.). Tyle że wtedy nie było kryzysu i nie trzeba było ogłaszać aż takiej mobilizacji. Z tej wojennej retoryki płynie zresztą jeszcze jeden wniosek, skądinąd zabawny: polską polityką rządzi duch niemieckiego filozofa prawa Carla Schmitta, który był przez pewien czas apologetą Hitlera. To Schmitt twierdził, że polityka jest wojną, a wyznaczenie wroga i zdefiniowanie fundamentalnego konfliktu nie tylko ułatwia rządzenie, ale i mobilizuje zwolenników. Zabawne jest w tym wszystkim to, że Schmitta nasi politycy znają z drugiej albo nawet z trzeciej ręki, dlatego ta ich wojna przypomina farsę. Bo powtórka dramatu zawsze jest farsą.
I tu dochodzimy do istoty rzeczy, czyli farsy właśnie: to wszystko ma znaczenie dla samych polityków, dla mediów i może 200-tysięcznej grupy tych obywateli, którzy polityką się pasjonują (głównie w telewizji i Internecie). Interesuje to zatem nie więcej niż 250 tys. osób, czyli 0,66 proc. ogółu Polaków. Dla pozostałych to po prostu durna bądź nudna błazenada. Gdy niedawno telewizje informacyjne i inne media pastwiły się cały dzień nad sejmową debatą o telewizji publicznej, zwykli Polacy stukali się w czoło. Skądinąd cóż to za aberracja, żeby telewizja była politycznym tematem numer jeden przez niemal okrągły rok.
Skoro zamiast wielkiej wojny mamy farsę i błazenadę, z czego wielka część społeczeństwa doskonale sobie zdaje sprawę, trudno mieć pretensje, że Polacy odwracają się od polityki, że potem frekwencja w eurowyborach ledwie przekracza 25 proc. A efekt może być taki, że polityka w ogóle zostanie uznana za działalność błazeńską, czyli rozrywkową. Tylko czy nie lepiej wtedy mieć błaznów zawodowych, a nie przyuczonych? Bo – jak mawiał kasiarz Kwinto w filmie „Vabank" – „zamiast kraść jako dyrektor, fabrykant, sekretarz czy inny prezes, lepiej już kraść par excellence jako złodziej".
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.