Gdyby José Mourinho powiedział – jak John Lennon o Beatlesach – że jest bardziej popularny niż Jezus Chrystus, nie byłby daleki od prawdy. Wśród piłkarzy na pewno. Kto z nim pracuje, staje się jego apostołem.
Parking przed stadionem Santiago Bernabéu w Madrycie. Trzecia nad ranem. Dawno po dekoracji triumfatorów Ligi Mistrzów – piłkarzy Interu Mediolan. Trener José Mourinho, główny architekt tego sukcesu, już się ze wszystkimi pożegnał. Chwilę wcześniej ogłosił, że odchodzi do Realu Madryt. Amatorska kamera rejestruje, jak wsiada do limuzyny i odjeżdża. Ale wóz zatrzymuje się po kilku metrach. Mourinho wysiada i podbiega do piłkarza stojącego samotnie obok autokaru Włochów. To Marco Materazzi, boiskowy twardziel, który zasłynął m.in. sprowokowaniem Zinedine’a Zidane’a do ataku głową w finale mistrzostw świata w 2006 r. Wielkie, wytatuowane chłopisko wtula się w trenera jak mała dziewczynka. Ramionami obu wstrząsa łkanie. „Szefie, zostań z nami. Nikt nie będzie cię tak kochał, jak kochają cię tutaj" – prosi Materazzi. „Nie, Marco, odchodzę" – odpowiada Portugalczyk. Rozstają się z twarzami mokrymi od łez.
Więcej możesz przeczytać w 23/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.