– Dziedzic była ikoną telewizji – mówi. – Przydałoby się jej zdjęcie między zdjęciami Klossa, Fettinga i Hanuszkiewicza. To była cudowna kobieta: elegancka, błyskotliwa, sumienna. A rewelacji o jej współpracy z SB nie będę komentował.
Bogusława Kaczyńskiego, eksperta od muzyki klasycznej, gościa w „Tele-Echu", później współpracownika z Dziedzic w Redakcji Kultury „Dziennika telewizyjnego”, rewelacje o współpracy Dziedzic z kontrwywiadem PRL nie interesują: – Nie obchodzi mnie, czy i co pisała. Nikt z nas ani przez chwilę się tego nie domyślał. Dla mnie była serdeczna: zaprosiła mnie do siebie na święta, odwiedziła w szpitalu, odwoziła samochodem do domu po pracy. A przede wszystkim nauczyła mnie i moje pokolenie zawodu. U niej nie było, że ktoś się spóźnił, zapomniał, nie dopiął marynarki. Była wzorem solidności.
Ciasto, herbatka i Dziedzic
Irena Dziedzic ostatni raz pojawiła się w TVP w 1991 r. Zeszłotygodniowe orzeczenie sądu sprawiło jednak, że nazwisko dziennikarki, która w latach 1958-1966 miała kontakty ze służbami specjalnymi PRL, wróciło nie tylko do mediów, ale i do ludzkiej pamięci.
Na jej blogu pojawiają się nostalgiczne wpisy widzów: „Pani oraz »Tele-Echo« to wspomnienie mojego dzieciństwa, kiedy w niedzielne popołudnia u dziadków spotykała się cała rodzinka: wujkowie, cioteczki, kuzynowie. Gwar, szum i w pewnym momencie pada komenda »Tele-Echo«. Cisza, spokój". Albo: „Głęboko zapadły w pamięci Pani programy. To były najbardziej oczekiwane chwile w niedzielne popołudnia. Dziękuję, Pani Ireno, za to, że mogłam to wszystko widzieć, słyszeć i być z moimi rodzicami po obiedzie, przy cieście z rodzynkami (jak były) i herbacie”.
Rodzinna sielanka, jaką serwowała widzom Dziedzic, to jedno. Zdaniem sądu Warszawa-Praga za tymi wspomnieniami kryje się jednak mroczna tajemnica. IPN twierdzi, że Irena Dziedzic jako TW Marlena miała kontrwywiadowi MSW przekazywać informacje na temat dziennikarzy z Zachodu i obywateli PRL. – Lustrowana przekazywała informacje kontrwywiadowi w ograniczonym zakresie, kontakty były sporadyczne, ale jednak była to współpraca – uznał sędzia.
Dziedzic sama wniosła do sądu o autolustrację, by oczyścić swoje imię po tym, gdy o jej współpracy poinformował w 2006 r. najpierw „Newsweek", a później program „Misja specjalna”. Uważa się za ofiarę służb specjalnych i tłumaczy, że sprawa jej rzekomej współpracy to zemsta wysokiego oficera służb PRL za to, że w latach 50. nie chciała z nim zatańczyć, a potem poskarżyła się na niego do KC PZPR. – Akta przedstawiają wszystko w esbeckiej interpretacji – mówi. – To w ogóle nie o mnie.
Mebelki, filiżaneczki, foteliki
W czasach smutnego, szarego, parcianego PRL program Ireny Dziedzic „Tele-Echo" miał dać widzom namiastkę zachodniej elegancji. Wzorowany był na francuskim programie „Tele-Paris”. Bogusław Kaczyński wspomina: – Dziedzic była niezywkle elegancka, dbająca o każdy szczegół wyglądu, co rusz w innej kreacji. Za nią doskonała scenografia. Ludzie biegli do telewizorów, by popatrzeć na te wnętrza, na te mebelki, wszystko białe, nawet te śliczne filiżanki w kwiatki.
Prezenterka Edyta Wojtczak: – Na pewno nie był to program przaśny. Pokazywał inny świat, co samo w sobie było wtedy wartością. PRL był szary, smutny, a Dziedzic dawała ludziom coś interesującego.
Tomasz Raczek podkreśla, że w „Tele-Echu" mówiło się inną niż partyjna polszczyzną: – Rozmowy miały literacką potoczystość. Nie było partyjnej nowomowy. „Tele-Echo” ustanawiało normę konwersacji, co w zapyziałej i na siłę proletaryzowanej PRL miało wartość. Program miał charakter inteligencki i na tym polegała jego siła, bo inteligencja w robotniczo-chłopskim społeczeństwie była na marginesie.
Reżyser Jerzy Gruza: – „Tele-Echo" było programem prowadzonym w nieznanym w PRL stylu. Rozmowy miały charakter towarzyski, nie brakowało żartów i zabawnych puent. Dzięki temu widzowie mogli zobaczyć trochę Europy.
Irena Dziedzic była dla widzów, jakby to dziś powiedziano, ikoną stylu. Pochodząca z Kołomyi dziennikarka uosabiała światowy szyk. Była na okładkach pism, prowadziła festiwal w Sopocie, reprezentowała Polskę, gdy jakiś rocznicowy program był transmitowany do innych krajów. – Wyróżniała się pewnością siebie i urodą – wspomina jeden z gości programu Ireny Dziedzic. – Na jej tle inne spikerki były myszowate, źle ubrane i źle umalowane. Była więc oczywistą kandydatką na prowadzącą „Tele-Echo".
Są jednak i tacy, którzy uważają, że bezdyskusyjne atuty Ireny Dziedzic i jej legendarna pewność siebie zamieniły się w manię wielkości. Janusz Rolicki, ówczesny pracownik TVP, później naczelny „Trybuny": – Już wtedy uważała się za królową serc i dusz milionów Polaków. Musiała mieć wszystko pod kontrolą. Na innych lubiła patrzeć z góry, specjalnie nosiła nawet buty na bardzo wysokich obcasach, żeby rozmówcy czuli się mniejsi.
Scenariusz był potrzebny
Jej program to był rozrywkowy talk-show, ale też nie wolny od propagandy – miał pokazywać osiągnięcia polskiej nauki, techniki i kultury. Gośćmi Dziedzic byli i lekarze, i inżynierowie, budowniczowie socjalizmu, minister handlu czy spraw zagranicznych, ale byli i wybitni sportowcy oraz artyści: Jarosław Iwaszkiewicz, Aleksandra Śląska, Melchior Wańkowicz. W sumie, w latach 1956-1981, w 806 edycjach pojawiło się ponad 12 tysięcy gości! Pytana po latach, dlaczego uprawiała propagandę sukcesu, Irena Dziedzic odpowiedziała: – Przecież byłam dziennikarką tamtej telewizji, miałam uprawiać propagandę klęski?
Program nadawany na początku z kawiarni w Pałacu Kultury później został przeniesiony do studia telewizyjnego. Dziedzic zasiadała w fotelach w stylu Ludwika XVI i przepytywała gości. – Była świetnie przygotowana do tych rozmów – wspomina Hubert Waliszewski, wtedy operator kamery.
Być może jednak najbardziej charakterystyczną cechą tych wywiadów było to, że pisała je sama Dziedzic! Bogusław Kaczyński: – Przed występem w „Tele-Echu" kilka razy się spotkaliśmy, przegadaliśmy wszystkie tematy. Na tej podstawie Irena na maszynie napisała wywiad, a ja musiałem się na pamięć nauczyć kwestii, które miałem wypowiedzieć w programie. Ona pytała o coś, a ja niby żartem odpowiadałem, że to nie tak. Ona pytała, co sądzę o Iksie, ja miałem się żachnąć.
Irena Dziedzic ten sposób pracy nazywała „dokumentacją" wywiadu: – Przed programem rozmawiałam nawet kilka godzin z zaproszonymi gośćmi. W programie miałam na wywiad od 5 do 10 minut, więc potrzebny był scenariusz takiej rozmowy.
Niektórzy jej goście narzekają, że wysysała z nich całą wiedzę, a im pozostawało odpowiadać: „Ma pani rację, pani Ireno". Jedna z anegdot mówi o znanym profesorze medycyny, który przed programem opowiedział jej o tajnikach unikalnej metody leczenia. W trakcie wywiadu dziennikarka zaczęła tę metodę opisywać. Profesor, nie tracąc rezonu, powiedział: „Jest pani genialna, pani redaktor. Pomyśleć, że poświęciłem ostatnich 20 lat pracy, by wpaść na to rozwiązanie”.
– Gdy Dziedzic zauważyła, że nie recytuję napisanych przez nią słów, rozpłakała się, przerwała nagranie i rzuciła: „Rozmawiałam z wielkimi ludźmi, nie takimi jak ty. Oni też musieli się uczyć na pamięć!" – opowiada gość „Tele-Echa”.
Zarzucano Dziedzic, że zastraszeni przez nią goście siedzieli w czasie nagrania sztywni ze strachu i dukali odpowiedzi. Bogusław Kaczyński: – Jedna z kobiet tuż przed wejściem na antenę doznała szczękościsku i nie mogła wydusić słowa. W końcu wymamrotała: „Ja tracę głos nawet, gdy ją widzę na ekranie".
Co na to Dziedzic? – Każdy przed nagraniem dostawał kopertę z honorarium. W latach 70. było to pół średniej krajowej. Wchodzili więc na nagranie w świetnych humorach!
W pajęczynie oszczerstw
Po upadku komunizmu Dziedzic siłą rzeczy zaczęto pytać o jej związki z władzą. W wywiadach przyznawała, że długo była zafascynowana „postępowym" ustrojem. Tłumaczyła swoje trudne wybory, jak ten, gdy w 1976 r. w „Dzienniku telewizyjnym” przeprowadziła wywiad z jednym z generałów, odpowiedzialnym za stłumienie protestów robotniczych w Radomiu. Na jej pytanie, „kim byli ci ludzie?”, generał odparł, że „warchołami, wyrostkami i awanturnikami”. Irena Dziedzic tłumaczyła, że „nie chciała robić za bohaterkę, rzucać się sama jedna na szaniec, a nikt jej na barykady nie zapraszał”.
Na początku lat 90. napisała książkę pod skromnym tytułem „Teraz ja. 99 pytań do mistrzyni telewizyjnego wywiadu". Mariusz Szczygieł, recenzując ją w „Gazecie Wyborczej” pisał, że to „złośliwe i smutne wyznania rozgoryczonej kobiety”. Z książki wynikało, że Dziedzic do „Tele-Echa” zapraszała księży, misjonarzy i misjonarki, a nawet chór kleryków, że miała jedną z najniższych pensji w TVP, że była pierwszą dziennikarką, która zaprosiła Wałęsę do telewizji. „Nie być niczyim człowiekiem to jest sposób na zawód dziennikarski” – stwierdzała.
Ale za tę niezależność Dziedzic musiała słono płacić. „Byłam naznaczona, osądzona i skazana przez ubecję, otaczała mnie pajęczyna oszczerstw i pomówień". Pisała, że esbecy „prześcigali się, co by wymyślić, aby mnie zdeprecjonować”. Wymyślali więc jej kolejne operacje plastyczne, rozpuszczali plotki, że jest Żydówką, powodowali, że nie awansowała.
Recenzentów zadziwiła też „niebywała wulgarność" tej książki. Autorka atakowała urojonych i rzeczywistych wrogów, wytykając im impotencję, niezaspokojenie seksualne i nietypowe preferencje.
Do 1991 r. prowadziła w TVP program „Wywiady Ireny Dziedzic". W końcu musiała odejść z telewizji. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” skarżyła się: „wyrzuciła mnie Terentiewa”. Nina Terentiew nie chciała rozmawiać z „Wprost” na ten temat. Znaleźliśmy jednak fragment wywiadu z nią, z którego wynika, że mogła mieć do Dziedzic żal: „Tak jak inni dziennikarze występujący przed kamerą musiałam stanąć przed komisją weryfikującą moją dykcję i wymowę. Pani Irena Dziedzic uznała, że z taką wadą raczej się nie nadaję. I tylko dzięki przewodniczącemu komisji, który stwierdził, że to nie wada, tylko cecha wrodzona, dostałam kartę ekranową” – mówiła Terentiew.
Inna sprawa, że w tamtych czasach telewizja gwałtownie przyspieszała. Według Janusza Rolickiego program Dziedzic już w latach 70. był przestarzały i powinien zniknąć. – Jednak Irena Dziedzic dzięki swoim koneksjom wciąż utrzymywała się na antenie – dodaje.
W 1991 r. ostatecznie pożegnała się z TVP. W latach 2002-2006 czytała swoje publicystyczne felietony w Programie I Polskiego Radia w audycji „Muzyka i aktualności". Teraz został jej tylko blog.
Konkurencję pokoleniową wytrzymam!
Po zeszłotygodniowym wyroku sądu Dziedzic i jej adwokat zapowiedzieli apelację. Na swoim blogu dziennikarka pisze: „Mam prawo uważać, że słowo [Instytut] PAMIĘCI Narodowej mogłabym zastąpić słowem PONIŻENIA Narodowego. Będę się odwoływała. Aż do skutku".
Janusz Rolicki nie wierzy, że Dziedzic współpracowała ze służbami: – Miała świetne relacje z ludźmi obozu władzy, znała wszystkich świętych w PRL. Bycie agentką nie było jej do niczego potrzebne.
Jej wielbiciele sprzed lat nie wiedzą, co sądzić. Wpisy na jej blogu idą w dwie strony. „Donosicielka?? Wychodzi na to, że tak!!! Ciekawe na kogo pani donosiła – może się pani pochwalić?". „Pani Ireno, ja wierzę pani!”, „Życzę Pani dużo zdrowia i wiary, że ludzi dobrej woli jest więcej”.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.