Siedzę w zablokowanej w monstrualnym korku taksówce, klniemy z panem kierowcą na paraliż miasta z powodu wizyty Obamy, a że taksówkarz wiekowy, to mu się z wizytą Breżniewa kojarzy, chichoczemy z focha Lecha Wałęsy, który prezydentowi USA nie poda nawet nogi, bo w ogóle nie będzie sobie zawracał głowy spotkaniem, bo ono dla naszego noblisty jest niczym więcej niż okazją do pstryknięcia pamiątkowej fotki. A że nie ruszymy się chyba o dziesięć metrów przez najbliższą godzinę, to mogę wyjąć laptopa i oddać się paru amerykańskim rzewnościom na klawiaturze.
Początek podstawówki, czyli połowa lat 70. Rodzice informują, że przyjdzie do nas w odwiedziny prawdziwa Amerykanka. Boże, co za ekscytacja! Na pewno będzie wyglądać jak Raquel Welch, Rita Hayworth albo inna piękność z westernów, które komunistyczna telewizja dawkuje oszczędnie. Wydawało mi się, że Amerykanie to inna, piękniejsza rasa. A Amerykanka wprawdzie głaszcze mnie po głowie i daje jakieś łakocie, ale nie wygląda jak bogini z burzą rozwianych włosów. Cóż za rozczarowanie!
Mam 12 lat i w nieistniejącym już kinie Wars na warszawskim Nowym Mieście oglądam po raz pierwszy z kilkudziesięciu razy „Hair" Miloša Formana. Pierwszy mimowolny rezultat to (spełniona dopiero parę lat później) chęć zapuszczenia włosów. A drugi to pytania do taty: jak to jest, że cudzoziemiec może w tej Ameryce robić taki krytyczny wobec Ameryki film? Tata tłumaczy i myślę, że ta Ameryka to chyba najfantastyczniejsze miejsce na świecie.
Kiedy kilka lat później, na początku liceum, amerykańscy znajomi rodziców przed przyjazdem do Polski pytają, co bym chciał dostać, nie mam wątpliwości – dużą amerykańską flagę, z naturalnego materiału. Nie mogą się nadziwić. A ona wisi na moich drzwiach przez całe lata. Przez które zastanawiam się, czy zatracająca się w swej antyamerykańskości zachodnia lewica to idioci, czy sowieccy agenci. Pewne rzeczy się nie zmieniają, myślę sobie, czytając dzisiaj porównania Guantanamo do Gułagu.
Jak dla całego pokolenia Ronald Reagan jest moim idolem, pogromcą Imperium Zła. A że czytam wiele, tedy wiem, że nie wszystko, co głosi komunistyczna propaganda, jest tylko propagandą, jak choćby obalenie przez USA demokratycznych rządów w Gwatemali czy Iranie pod pretekstem zwalczania światowego komunizmu. Ale wróg naszego wroga, wiadomo…
Aż przychodzi lato 1990 i ląduję na lotnisku JFK w Nowym Jorku. Noc, gdy wjeżdżam na Manhattan, jeden z najpiękniejszych widoków świata. Potem rok w Atlancie. Wojna w Zatoce. Mój kumpel z knajpy, gdzie pracuję jako pomywacz, który pyta, czy idę na wojnę. I nie może pojąć, że mimo że mieszkam w Stanach od kilku miesięcy, to nie jestem jeszcze i nie czuję się Amerykaninem – więcej, nie chcę nim zostać. Jak to?! To powracające, wzruszające zdziwienie Amerykanów, że mogę nie chcieć wybrać życia na tym najwspanialszym, danym przez Boga, kawałku – no, całym kawale – ziemi.
I żółte wstążki na domach, z których chłopcy wyruszyli na wojnę. I wielotysięczne pożegnania jadących walczyć za Amerykę. I długowłosi faceci w T-shirtach z flagą i z napisem „Tylko spróbuj jej dotknąć!". I odkrywanie przeze mnie dumnego, zapraszającego patriotyzmu. I kraju, w którym można zobaczyć wszystko, co najlepsze i co najgorsze. Uliczne strzelaniny i całe ulice, gdzie ludzie zostawiają otwarte domy i kluczyki w samochodowych stacyjkach.
Zdziwienie mego taty, wykładowcy uniwersyteckiego, jak bardzo niedouczeni przychodzą na studia absolwenci liceów. I jeszcze większe jego późniejsze zaskoczenie, jak szybko się uczą, a ściślej jak świetnie są nauczeni jak się szybko uczyć.
I mimo wszystkich późniejszych lat, amerykańskich rozczarowań, ja już na zawsze będę z tych, których powiewająca pod koniec „Szeregowca Ryana" amerykańska flaga wzrusza i podbudowuje, a nie irytuje czy śmieszy. I który spędził całą amerykańską noc wyborczą, patrząc w niemym podziwie, jak zwycięski Obama gratulował walki McCainowi, a ten uciszał buczących sympatyków i zapewniał ich, że senator Obama jest wielkim amerykańskim patriotą. Wiem, to kicz. Nie szkodzi – trawestując Stonesów, mogę powiedzieć „it’s only American kitsch, but I like it”. I dlatego bez bólu postoję jeszcze w tym korku.
Początek podstawówki, czyli połowa lat 70. Rodzice informują, że przyjdzie do nas w odwiedziny prawdziwa Amerykanka. Boże, co za ekscytacja! Na pewno będzie wyglądać jak Raquel Welch, Rita Hayworth albo inna piękność z westernów, które komunistyczna telewizja dawkuje oszczędnie. Wydawało mi się, że Amerykanie to inna, piękniejsza rasa. A Amerykanka wprawdzie głaszcze mnie po głowie i daje jakieś łakocie, ale nie wygląda jak bogini z burzą rozwianych włosów. Cóż za rozczarowanie!
Mam 12 lat i w nieistniejącym już kinie Wars na warszawskim Nowym Mieście oglądam po raz pierwszy z kilkudziesięciu razy „Hair" Miloša Formana. Pierwszy mimowolny rezultat to (spełniona dopiero parę lat później) chęć zapuszczenia włosów. A drugi to pytania do taty: jak to jest, że cudzoziemiec może w tej Ameryce robić taki krytyczny wobec Ameryki film? Tata tłumaczy i myślę, że ta Ameryka to chyba najfantastyczniejsze miejsce na świecie.
Kiedy kilka lat później, na początku liceum, amerykańscy znajomi rodziców przed przyjazdem do Polski pytają, co bym chciał dostać, nie mam wątpliwości – dużą amerykańską flagę, z naturalnego materiału. Nie mogą się nadziwić. A ona wisi na moich drzwiach przez całe lata. Przez które zastanawiam się, czy zatracająca się w swej antyamerykańskości zachodnia lewica to idioci, czy sowieccy agenci. Pewne rzeczy się nie zmieniają, myślę sobie, czytając dzisiaj porównania Guantanamo do Gułagu.
Jak dla całego pokolenia Ronald Reagan jest moim idolem, pogromcą Imperium Zła. A że czytam wiele, tedy wiem, że nie wszystko, co głosi komunistyczna propaganda, jest tylko propagandą, jak choćby obalenie przez USA demokratycznych rządów w Gwatemali czy Iranie pod pretekstem zwalczania światowego komunizmu. Ale wróg naszego wroga, wiadomo…
Aż przychodzi lato 1990 i ląduję na lotnisku JFK w Nowym Jorku. Noc, gdy wjeżdżam na Manhattan, jeden z najpiękniejszych widoków świata. Potem rok w Atlancie. Wojna w Zatoce. Mój kumpel z knajpy, gdzie pracuję jako pomywacz, który pyta, czy idę na wojnę. I nie może pojąć, że mimo że mieszkam w Stanach od kilku miesięcy, to nie jestem jeszcze i nie czuję się Amerykaninem – więcej, nie chcę nim zostać. Jak to?! To powracające, wzruszające zdziwienie Amerykanów, że mogę nie chcieć wybrać życia na tym najwspanialszym, danym przez Boga, kawałku – no, całym kawale – ziemi.
I żółte wstążki na domach, z których chłopcy wyruszyli na wojnę. I wielotysięczne pożegnania jadących walczyć za Amerykę. I długowłosi faceci w T-shirtach z flagą i z napisem „Tylko spróbuj jej dotknąć!". I odkrywanie przeze mnie dumnego, zapraszającego patriotyzmu. I kraju, w którym można zobaczyć wszystko, co najlepsze i co najgorsze. Uliczne strzelaniny i całe ulice, gdzie ludzie zostawiają otwarte domy i kluczyki w samochodowych stacyjkach.
Zdziwienie mego taty, wykładowcy uniwersyteckiego, jak bardzo niedouczeni przychodzą na studia absolwenci liceów. I jeszcze większe jego późniejsze zaskoczenie, jak szybko się uczą, a ściślej jak świetnie są nauczeni jak się szybko uczyć.
I mimo wszystkich późniejszych lat, amerykańskich rozczarowań, ja już na zawsze będę z tych, których powiewająca pod koniec „Szeregowca Ryana" amerykańska flaga wzrusza i podbudowuje, a nie irytuje czy śmieszy. I który spędził całą amerykańską noc wyborczą, patrząc w niemym podziwie, jak zwycięski Obama gratulował walki McCainowi, a ten uciszał buczących sympatyków i zapewniał ich, że senator Obama jest wielkim amerykańskim patriotą. Wiem, to kicz. Nie szkodzi – trawestując Stonesów, mogę powiedzieć „it’s only American kitsch, but I like it”. I dlatego bez bólu postoję jeszcze w tym korku.
Dziennikarz, redaktor naczelny „Playboya", prowadzi „Drugie śniadanie mistrzów” w TVN 24
Więcej możesz przeczytać w 22/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.