W konflikcie na Ukrainie niemal wszystko zostaje sprowadzone do porównań. Majdanowcy są równi separatystom z Doniecka. Niepodległość Krymu jest jak niepodległość Kosowa. Na Ukrainie może i działają rosyjscy agenci, ale działają też amerykańscy. Rosja ma prawo do inwazji, skoro swoją inwazję na Irak przeprowadził Wujek Sam. A u was biją Murzynów.
Najgłośniej tę muzykę puszczają z Kremla, ale nuci ją chętnie spora część opinii publicznej, dziennikarzy i polityków na Zachodzie. Przypominają, że Michaił Gorbaczow zgodził się na zjednoczenie Niemiec w zamian za obietnicę Waszyngtonu, że „NATO ani o cal nie posunie się na wschód”. Obietnica została złamana. Rosja ma prawo się bać, ma prawo być wściekła. Wygrywający te nuty zapominają o podstawowym fakcie: to my pchaliśmy się do NATO i Unii, a nie – jak chcą prorosyjscy propagandziści – zostaliśmy przez te organizacje zaanektowani. W Czechach, na Słowacji, na Węgrzech, w Polsce, na Litwie, na Łotwie, w Estonii wysiłek, żeby znaleźć się w strukturach Zachodu, został podjęty przy rzadko notowanym w historii konsensusie politycznym i społecznym. My, ludzie z byłych demoludów, do Zachodu zapisaliśmy się niemal przez aklamację. Zresztą z dość z prostych powodów: ci na Zachodzie mieli pełne półki w sklepach, większe mieszkania, nie stali w kolejkach, mogli mówić, co chcieli, zakładać partie, jeździć wszędzie bez wiz itd. Choć był też powód bardziej doniosły: pamiętaliśmy, że Rosjanie w 1956 r. wjechali czołgami do Budapesztu, w 1968 – do Pragi, a w 1991– do Wilna. Pamięta też o tym wielu Ukraińców i dlatego lgną do Zachodu. Dlatego wyszli na Majdan. Nie dlatego, że podburzali ich polscy i amerykańscy agenci. Zgoda na rozpad Ukrainy z wielu względów byłaby wygodna. Kreml dostałby, czego chce; zachodnia część kraju rozpoczęłaby szybką integrację z Unią i wszyscy w pokoju robilibyśmy dalej interesy. Tak twierdzi wielu europejskich biznesmenów, a przy wyłączonych mikrofonach w podobnym tonie wypowiadają się też zachodni politycy.
Władimir Putin to wie i dlatego stawia kolejne kroki. Przez destabilizację Ukrainy realizuje dwa cele. Po pierwsze, doprowadzając do klęski kijowskiego Majdanu, neutralizuje opozycję u siebie. Antykremlowska część społeczeństwa dostaje sygnał: nie udało się na Ukrainie, co dopiero u nas. Drugi cel jest geopolityczny. Putin chce przejść do historii jako budowniczy wielkiej Rosji. Każdy kolejny sukces utwierdza go w przekonaniu, że kroczy właściwą drogą. Jeśli uda mu się na Ukrainie, dlaczego nie miałby spróbować na Łotwie i w Estonii, gdzie są bardzo liczne mniejszości rosyjskie? Bo te kraje są w NATO i w Unii? Dziś ta odpowiedź wydaje się zadowalająca. Ale czy będzie tak za miesiąc, za rok, za dwa? Przecież jeszcze kilka tygodni temu mało kto spodziewał się, że tak szybko na naszych oczach zacznie się rozpadać Ukraina.
Gdy amerykańscy politycy rozniecali wojny w Wietnamie i w Iraku, przez miasta USA szły wielotysięczne marsze antywojenne. Pod naporem demonstracji przeciw wojnie w Wietnamie Lyndon Johnson zrezygnował z ubiegania się o drugą kadencję. George W. Bush kończył rządy z najmniejszym poparciem w historii. Tymczasem Putin ma za sobą większość narodu. Rosjanie chcą znów być wielcy. Fala narodowej misji może go ponieść do decyzji, które wzniecą ogień w Europie. Odpuszczając Moskwie, Unia gra na własną szkodę. Potrzebne są realne sankcje, które mocno uderzą w powiązanych z Kremlem kapitalistów. Potrzebne jest pójście na energetyczną wojnę. Potrzebna jest izolacja dyplomatyczna. To są bardzo kosztowne środki, których użycie odczujemy wszyscy. Ale mają jedną kluczową zaletę: są pokojowe. Jeśli ich nie zastosujemy, Putin może nas postawić przed koniecznością sięgnięcia po te siłowe. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.