Ministerstwo Finansów uprawia gospodarczy sabotaż
W minioną sobotę świętowaliśmy dzień wolności podatkowej. To znaczy, że gdyby przeciętny Jan Kowalski od 1 stycznia oddawał państwu całe swoje zarobki, to od 28 czerwca mógłby je zacząć zatrzymywać dla siebie. Święto wypadło cztery dni później niż w zeszłym roku, więc Kowalski w roku 2003 odda państwu więcej pieniędzy, niż oddał w roku 2002, nawet o kilkaset złotych. Jest jednak jeszcze gorsza wiadomość: w przyszłym roku dzień wolności podatkowej Kowalski będzie świętował jeszcze później, gdyż jego obciążenia podatkowe wzrosną.
Po wielu miesiącach intensywnej pracy studyjnej, koncepcyjnej, wyliczeniach, symulacjach, po niezliczonej liczbie posiedzeń i narad różnych zespołów doradczych i programowych, po wielu konferencjach prasowych powstało dzieło reformy wagi szczególnej. Stawki podatkowe pozostaną nie zmienione: 19 proc., 30 proc. i 40 proc. Zwiększy się kwota wolna od podatku z 2790 zł do 3168 zł. Zostaną niektóre ulgi. Mniej będzie można odliczyć od dochodu na darowizny na tak zwane zbożne cele - tylko 380 zł, a nie 10 proc. dochodu. I to w zasadzie wszystko.
Można ten projekt nazwać dziełem wagi szczególnej, bo stanowi dowód istnienia w Ministerstwie Finansów zorganizowanej grupy prowadzącej działalność przestępczą polegającą na sabotowaniu polskiej gospodarki. Zważywszy, że po wejściu w życie ustawy o wojewódzkich kolegiach skarbowych policja skarbowa uzyska prawo wyposażenia się w dowolny rodzaj broni palnej, będzie to grupa uzbrojona, a więc czyn będzie miał - używając języka prawnego - postać kwalifikowaną.
Skalpel i aspiryna
Przez rok, który minął od poprzedniego święta podatników, namnożyło się nam zwolenników podatku liniowego. Za jego wprowadzeniem opowiadają się przedsiębiorcy, menedżerowie, bankowcy, analitycy. Premier Miller jest za, a nawet przeciw. Wicepremier Pol jest przeciw, ale za to za winietkami, może nawet progresywnymi: im większa pojemność silnika w samochodzie, tym droższe winietki. W ogólnonarodowej debacie na temat podatku liniowego zagubił się jakoś cel jego wprowadzenia. Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że pracownikom Ministerstwa Finansów nie chodzi o to, by złapać króliczka, ale by go gonić. Istotne jest reformowanie systemu podatkowego, a nie zreformowanie go w konkretnym celu.
Samym podatkiem liniowym jako takim można się było zachwycać dziesięć lat temu. Wśród przedsiębiorców nadal panował entuzjazm pierwszych lat transformacji, ograniczanie wolności gospodarczej dopiero się zaczynało, tempo wzrostu gospodarczego sięgało 5 proc., stopa bezrobocia stopniowo malała, a państwa nadbałtyckie dopiero przeprowadzały eksperymenty z podatkiem liniowym. Wówczas można było zakładać, że wprowadzenie takiego podatku przyczyni się do utrzymania wysokiego tempa wzrostu gospodarczego i konkurencyjności Polski w oczach zagranicznych inwestorów.
Dziś, gdy w zasadzie trudno mówić o wolności gospodarczej, gdy tempo wzrostu gospodarczego dramatycznie spadło, bezrobocie wynosi około 18 proc. i z roku na rok rośnie, podatek liniowy przestaje przesadnie ekscytować. Zdążyła go już z powodzeniem wprowadzić Rosja, a od przyszłego roku będą go miały także Ukraina i Słowacja. Gdy na dodatek w Czechach i na Węgrzech systemy podatkowe są bardziej "przyjazne" dla środowiska biznesowego niż w Polsce, zachłystywanie się ideą podatku liniowego, i to w ograniczonej postaci, jako panaceum przypomina leczenie ciężko chorego pacjenta aspiryną. Aspirynę można było aplikować, gdy pacjent miał katar. Dziś potrzebna jest operacja. Niestety, lekarze deliberujący nad stanem zdrowia pacjenta - czyli polskiej gospodarki - nie wiedzą, co mu dolega. Ci, którzy wiedzą, nie wiedzą, jak go leczyć. Ci nieliczni zaś, którzy nawet wiedzą, boją się wziąć do ręki skalpel i proponują okłady, mając nadzieję, że w ten sposób odwrócą uwagę pacjenta od doskwierającej mu choroby.
Miller i kucharka
Samo wprowadzenie podatku liniowego w wysokości 18 proc. z utrzymaniem kwoty wolnej od opodatkowania skompromituje jedynie ideę reformy, gdyż nie przyniesie zamierzonych rezultatów. Przeciwnicy podatku liniowego będą więc mieli argument: proszę bardzo, a nie mówiliśmy?! Jeżeli samo obniżenie efektywnej stawki podatkowej pięciu procentom podatników, których dochody przekraczają dziś pierwszy próg skali podatkowej, oraz tym, którzy wykazują mniejszy dochód, ale tylko dlatego, że oszukują (po to, by progu nie przekroczyć), rozwiązałoby wszelkie problemy, to polska gospodarka żadnych problemów by nie miała i - zgodnie z zasadami marksizmu-leninizmu - do rządzenia wystarczyłaby kucharka. Rozwiązanie, którego uczepił się Miller, oznacza, że pozostaną 24 miliony podatników, którzy będą zdani na pokusę niezadeklarowania części przychodów i kombinowania z kwotą wolną.
W związku z tym trzeba ich będzie skrupulatnie kontrolować, wypełniać PIT-y, wprowadzać je do komputerów, przekładać z kupki na kupkę, co stanowi pracę setek tysięcy ludzi - podkreślmy - całkowicie zbędną.
Dlatego potrzebny nam jest podatek liniowy, ale nie taki, jak go sobie wyobraża część lewicy. Potrzebny jest nam podatek bez żadnych ulg i kwoty wolnej, pobierany bezpośrednio u źródła, tak jak dziś przez banki pobierany jest tzw. podatek Belki. Pozostanie wówczas niespełna dwa miliony podatników bezpośrednio rozliczających się z urzędami skarbowymi, którym nie będzie się opłacało oszukiwać, bo będą de facto jedynie płatnikami, a do ich kontrolowania wezmą się ci wszyscy urzędnicy, którzy bezproduktywnie archiwizują zeznania podatkowe dziesięciokrotnie większej rzeszy obywateli. Pozwoli to zlikwidować podatek dochodowy i zastąpić go podatkiem od funduszu płac. W ten sposób zniknie problem praw nabytych - straszą nas nim urzędnicy Ministerstwa Finansów - tych podatników, którzy wcześniej zdążyli nabyć prawo do ulgi. Ulga polega bowiem na prawie odliczenia określonej kwoty od dochodu albo od podatku. Jeśli w ogóle nie będzie podatku dochodowego, to nie będzie od czego odliczać. Nawet gdyby takie rozwiązanie miało budzić kontrowersje konstytucjonalistów, Trybunał Konstytucyjny nie za bardzo będzie mógł uznać za sprzeczną z konstytucją ustawę, której jeden jedyny artykuł będzie brzmiał: "Uchyla się moc obowiązującą ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych", oraz akt prawny o podatku od funduszu płac przedsiębiorców składający się z kilkunastu artykułów, nakładający podatek na zupełnie kogoś innego niż dotychczasowi podatnicy korzystający z ulg.
Lekarstwo na gangrenę
Nawet skrajnie prosty podatek liniowy to jednak za mało. Jakie więc powinno być lekarstwo na polską gangrenę? Zlikwidujmy (co proponuje Centrum im. Adama Smitha) CIT, PIT i składki ubezpieczeniowe. Zamiast CIT (19 proc. dochodu) wprowadźmy podatek przychodowy (około 1,5-2 proc. przychodu). Zamiast PIT (dziś od 19 proc. do 40 proc. dochodu) i składek ubezpieczeniowych (dziś 45 proc. podstawy) - podatek od wynagrodzeń w wysokości 25 proc. wypłaconego wynagrodzenia. Dodatkowo - podatek od kapitałów własnych przedsiębiorstw w wysokości około 1,5 proc. Zmniejszmy stawkę podstawową VAT z 22 proc. do 20 proc. albo i bardziej, ale za to niech dotyczy ona wszystkich towarów i usług. Mali przedsiębiorcy powinni zostać objęci prostym podatkiem ryczałtowym, którego wysokość i podstawa wymaga jeszcze dodatkowych kalkulacji.
Z takim systemem podatkowym jest tak jak z demokracją Churchilla: jest to bardzo zły system, bo każdy podatek jest zły z punktu widzenia podatnika, ale za to nie ma lepszego. W każdym razie ten, który został zaproponowany przez Centrum im. Adama Smitha, jest o niebo lepszy od tego, który istnieje. Pojawiają się zarzuty, że nie ma dowodów na to, iż proponowane rozwiązania przyniosą korzyści gospodarce. Pewnie, że nie ma. W gospodarce nigdy nie ma dowodu na nic. To, że sąsiad zarabia na handlu piwem, nie znaczy, że ja będę zarabiał tyle samo. Gdy Apollo 11 leciał na Księżyc, nie było żadnego dowodu na to, że tam doleci. Gotów jestem postawić wszystkie pieniądze, że trzy lata po wprowadzeniu nowego systemu bezrobocie spadnie co najmniej o jedną czwartą, a wpływy skarbu państwa wzrosną co najmniej o 10 proc. Czy ktoś z Ministerstwa Finansów postawi wszystkie swoje pieniądze, że to samo uda się osiągnąć innymi metodami? Przyjmuję zakłady. Niestety, jestem przekonany, że w przyszłym roku na dniu wolności podatkowej spotkamy się w połowie lipca.
Po wielu miesiącach intensywnej pracy studyjnej, koncepcyjnej, wyliczeniach, symulacjach, po niezliczonej liczbie posiedzeń i narad różnych zespołów doradczych i programowych, po wielu konferencjach prasowych powstało dzieło reformy wagi szczególnej. Stawki podatkowe pozostaną nie zmienione: 19 proc., 30 proc. i 40 proc. Zwiększy się kwota wolna od podatku z 2790 zł do 3168 zł. Zostaną niektóre ulgi. Mniej będzie można odliczyć od dochodu na darowizny na tak zwane zbożne cele - tylko 380 zł, a nie 10 proc. dochodu. I to w zasadzie wszystko.
Można ten projekt nazwać dziełem wagi szczególnej, bo stanowi dowód istnienia w Ministerstwie Finansów zorganizowanej grupy prowadzącej działalność przestępczą polegającą na sabotowaniu polskiej gospodarki. Zważywszy, że po wejściu w życie ustawy o wojewódzkich kolegiach skarbowych policja skarbowa uzyska prawo wyposażenia się w dowolny rodzaj broni palnej, będzie to grupa uzbrojona, a więc czyn będzie miał - używając języka prawnego - postać kwalifikowaną.
Skalpel i aspiryna
Przez rok, który minął od poprzedniego święta podatników, namnożyło się nam zwolenników podatku liniowego. Za jego wprowadzeniem opowiadają się przedsiębiorcy, menedżerowie, bankowcy, analitycy. Premier Miller jest za, a nawet przeciw. Wicepremier Pol jest przeciw, ale za to za winietkami, może nawet progresywnymi: im większa pojemność silnika w samochodzie, tym droższe winietki. W ogólnonarodowej debacie na temat podatku liniowego zagubił się jakoś cel jego wprowadzenia. Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że pracownikom Ministerstwa Finansów nie chodzi o to, by złapać króliczka, ale by go gonić. Istotne jest reformowanie systemu podatkowego, a nie zreformowanie go w konkretnym celu.
Samym podatkiem liniowym jako takim można się było zachwycać dziesięć lat temu. Wśród przedsiębiorców nadal panował entuzjazm pierwszych lat transformacji, ograniczanie wolności gospodarczej dopiero się zaczynało, tempo wzrostu gospodarczego sięgało 5 proc., stopa bezrobocia stopniowo malała, a państwa nadbałtyckie dopiero przeprowadzały eksperymenty z podatkiem liniowym. Wówczas można było zakładać, że wprowadzenie takiego podatku przyczyni się do utrzymania wysokiego tempa wzrostu gospodarczego i konkurencyjności Polski w oczach zagranicznych inwestorów.
Dziś, gdy w zasadzie trudno mówić o wolności gospodarczej, gdy tempo wzrostu gospodarczego dramatycznie spadło, bezrobocie wynosi około 18 proc. i z roku na rok rośnie, podatek liniowy przestaje przesadnie ekscytować. Zdążyła go już z powodzeniem wprowadzić Rosja, a od przyszłego roku będą go miały także Ukraina i Słowacja. Gdy na dodatek w Czechach i na Węgrzech systemy podatkowe są bardziej "przyjazne" dla środowiska biznesowego niż w Polsce, zachłystywanie się ideą podatku liniowego, i to w ograniczonej postaci, jako panaceum przypomina leczenie ciężko chorego pacjenta aspiryną. Aspirynę można było aplikować, gdy pacjent miał katar. Dziś potrzebna jest operacja. Niestety, lekarze deliberujący nad stanem zdrowia pacjenta - czyli polskiej gospodarki - nie wiedzą, co mu dolega. Ci, którzy wiedzą, nie wiedzą, jak go leczyć. Ci nieliczni zaś, którzy nawet wiedzą, boją się wziąć do ręki skalpel i proponują okłady, mając nadzieję, że w ten sposób odwrócą uwagę pacjenta od doskwierającej mu choroby.
Miller i kucharka
Samo wprowadzenie podatku liniowego w wysokości 18 proc. z utrzymaniem kwoty wolnej od opodatkowania skompromituje jedynie ideę reformy, gdyż nie przyniesie zamierzonych rezultatów. Przeciwnicy podatku liniowego będą więc mieli argument: proszę bardzo, a nie mówiliśmy?! Jeżeli samo obniżenie efektywnej stawki podatkowej pięciu procentom podatników, których dochody przekraczają dziś pierwszy próg skali podatkowej, oraz tym, którzy wykazują mniejszy dochód, ale tylko dlatego, że oszukują (po to, by progu nie przekroczyć), rozwiązałoby wszelkie problemy, to polska gospodarka żadnych problemów by nie miała i - zgodnie z zasadami marksizmu-leninizmu - do rządzenia wystarczyłaby kucharka. Rozwiązanie, którego uczepił się Miller, oznacza, że pozostaną 24 miliony podatników, którzy będą zdani na pokusę niezadeklarowania części przychodów i kombinowania z kwotą wolną.
W związku z tym trzeba ich będzie skrupulatnie kontrolować, wypełniać PIT-y, wprowadzać je do komputerów, przekładać z kupki na kupkę, co stanowi pracę setek tysięcy ludzi - podkreślmy - całkowicie zbędną.
Dlatego potrzebny nam jest podatek liniowy, ale nie taki, jak go sobie wyobraża część lewicy. Potrzebny jest nam podatek bez żadnych ulg i kwoty wolnej, pobierany bezpośrednio u źródła, tak jak dziś przez banki pobierany jest tzw. podatek Belki. Pozostanie wówczas niespełna dwa miliony podatników bezpośrednio rozliczających się z urzędami skarbowymi, którym nie będzie się opłacało oszukiwać, bo będą de facto jedynie płatnikami, a do ich kontrolowania wezmą się ci wszyscy urzędnicy, którzy bezproduktywnie archiwizują zeznania podatkowe dziesięciokrotnie większej rzeszy obywateli. Pozwoli to zlikwidować podatek dochodowy i zastąpić go podatkiem od funduszu płac. W ten sposób zniknie problem praw nabytych - straszą nas nim urzędnicy Ministerstwa Finansów - tych podatników, którzy wcześniej zdążyli nabyć prawo do ulgi. Ulga polega bowiem na prawie odliczenia określonej kwoty od dochodu albo od podatku. Jeśli w ogóle nie będzie podatku dochodowego, to nie będzie od czego odliczać. Nawet gdyby takie rozwiązanie miało budzić kontrowersje konstytucjonalistów, Trybunał Konstytucyjny nie za bardzo będzie mógł uznać za sprzeczną z konstytucją ustawę, której jeden jedyny artykuł będzie brzmiał: "Uchyla się moc obowiązującą ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych", oraz akt prawny o podatku od funduszu płac przedsiębiorców składający się z kilkunastu artykułów, nakładający podatek na zupełnie kogoś innego niż dotychczasowi podatnicy korzystający z ulg.
Lekarstwo na gangrenę
Nawet skrajnie prosty podatek liniowy to jednak za mało. Jakie więc powinno być lekarstwo na polską gangrenę? Zlikwidujmy (co proponuje Centrum im. Adama Smitha) CIT, PIT i składki ubezpieczeniowe. Zamiast CIT (19 proc. dochodu) wprowadźmy podatek przychodowy (około 1,5-2 proc. przychodu). Zamiast PIT (dziś od 19 proc. do 40 proc. dochodu) i składek ubezpieczeniowych (dziś 45 proc. podstawy) - podatek od wynagrodzeń w wysokości 25 proc. wypłaconego wynagrodzenia. Dodatkowo - podatek od kapitałów własnych przedsiębiorstw w wysokości około 1,5 proc. Zmniejszmy stawkę podstawową VAT z 22 proc. do 20 proc. albo i bardziej, ale za to niech dotyczy ona wszystkich towarów i usług. Mali przedsiębiorcy powinni zostać objęci prostym podatkiem ryczałtowym, którego wysokość i podstawa wymaga jeszcze dodatkowych kalkulacji.
Z takim systemem podatkowym jest tak jak z demokracją Churchilla: jest to bardzo zły system, bo każdy podatek jest zły z punktu widzenia podatnika, ale za to nie ma lepszego. W każdym razie ten, który został zaproponowany przez Centrum im. Adama Smitha, jest o niebo lepszy od tego, który istnieje. Pojawiają się zarzuty, że nie ma dowodów na to, iż proponowane rozwiązania przyniosą korzyści gospodarce. Pewnie, że nie ma. W gospodarce nigdy nie ma dowodu na nic. To, że sąsiad zarabia na handlu piwem, nie znaczy, że ja będę zarabiał tyle samo. Gdy Apollo 11 leciał na Księżyc, nie było żadnego dowodu na to, że tam doleci. Gotów jestem postawić wszystkie pieniądze, że trzy lata po wprowadzeniu nowego systemu bezrobocie spadnie co najmniej o jedną czwartą, a wpływy skarbu państwa wzrosną co najmniej o 10 proc. Czy ktoś z Ministerstwa Finansów postawi wszystkie swoje pieniądze, że to samo uda się osiągnąć innymi metodami? Przyjmuję zakłady. Niestety, jestem przekonany, że w przyszłym roku na dniu wolności podatkowej spotkamy się w połowie lipca.
Więcej możesz przeczytać w 27/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.